czwartek, 25 grudnia 2014

Nie mamy wspólnych tematów.

Jasne, możemy porozmawiać o pogodzie. Niezobowiązujące tematy, tematy ogólnikowe, tematy płytkie. Wynikające raczej z tego, że wypada, a nie z tego, że faktycznie chcę z tobą porozmawiać. Może w jakimś stopniu stęskniliśmy się za sobą, może tęsknimy za dzieciństwem, a fakt, że spotykamy się właśnie w tym gronie pozwala nam sobie przypomnieć, jak to było, zanim zaczęły się prawdziwe problemy.

Możemy powymieniać się opiniami na temat tego, jak to jest na emigracji. Możemy przedyskutować kwestię zapominania języka i braku polskich odpowiedników na słówka z obczyzny (chwilowe zaniki pamięci zdarzają się każdemu). Możemy pogadać o nawykach i tożsamościach, jakie mamy w dwóch różnych krajach. Ale wszystko to jest powierzchowne albo może jest to na tyle głębokie, na ile rozmowa znajomych z dzieciństwa, którzy teraz rozmawiają ze sobą raz na rok, może być głęboka. Mielizna. Płytko. Nie grzebmy głębiej.

Jestem za poważna. Mam za wysokie mniemanie o sobie. Zadzieram nosa. Jestem zarozumiała. Wiem wszystko najlepiej. Studiuje w Londynie, znalazła się paniusia. Damulka. Wielkomiejska. Burżuj.

 

Więcej pogardy, więcej kpiny i więcej cynizmu proszę. Jeszcze się nie najadłam. Ciągle jestem głodna.

Zauważyłam, że nie mamy wspólnych tematów. Studiuję kierunek poniekąd humanistyczny, grzebię w archaicznych tekstach i śmieję się, gdy ktoś przemyci jakiś mniej lub bardziej wyszukany dowcip o królach bez dziedziców, Elżbiecie I, penisach Williamach i być może powie coś w stylu zakochałem się w tobie w taki sam sposób, w jaki Państwo Duńskie się rozjebało -- najpierw powoli, a potem wszystko na raz. Nijak się to ma do umysłów ścisłych.

Jestem w gronie ludzi, z którymi widywałam się tak często, rozmawialiśmy na tematy różne -- o świecie, o duszy, o polityce, o Grze o Tron, o religii, o wierze, o seksie -- a teraz stoję między nimi i robię z siebie idiotkę. Nie wiem co powiedzieć.

Rozpracowałam siebie. Jestem taka próżna...

Ale chociaż wiem, jaki mam mechanizm obronny na niezręczne sytuacje: chrzanię głupoty i za wszelką cenę staram się pozostać w centrum uwagi. Jeszcze gdybym tak chociaż miała coś mądrego do powiedzenia. Ale nie mam. Nie jestem mądra. Paplam bez sensu, byle tylko nie było między nami niezręcznej ciszy, byle nie wyjść na większą "paniusię" niż jestem. Dopiero potem dociera do mnie: kogo to obchodzi? Nikogo nie obchodzi, co mam do powiedzenia. Nikogo w tym, jakże wysublimowanym i elitarnym, gronie.

Nawet nie wiem, po co na siłę próbuję utrzymać te kontakty. Umówmy się, nie zależy nam na sobie, więc po co grać w tę grę? Każdy w swoją. Wyciągamy planszę, rozkładamy pionki i zakładamy maski. Twój ruch, mój ruch. Sztuczny uśmiech, fałszywa życzliwość, teatr idiotów i zawistnych dwulicowych glizd.


A potem wracam do domu, zastanwiam się nad tym, i dociera do mnie, że brzydzę się. Sobą. Tym.

Jak to powiedziała moja dobra kumpela z byłej klasy, pani K, gdy znalazłyśmy jedno ze zdjęć z naszego drugiego roku w liceum: nie identyfikuję się z tą osobą.
 

Nie identyfikuję się z osobą, którą byłam nawet rok temu. Nie jestem tą osobą. Nie myślę jak ona. Nie czuję jak ona. Nie zachowuje się jak ona. Nie wyglądam jak ona. Nie jestem nią. Ale znajomi z dzieciństwa próbują mi wmówić, że jest inaczej. Pasywnie agresywnie. Wmawiają mi, że zmienię zdanie, że nie zmieniłam się, że każdy chce tego samego.

Nie, nie każdy chce tego samego. I tak -- zmieniłam się.

Zależy mi na tym, by kobiety były szanowane. Zależy mi na tym, by dzieciaki z gimnazjum nie pchały się w gówniane diety 900-lub-mniej kalorii, bo to prowadzi do ogólnego upodlenia psychicznego i obsesji; wyniszczenia organizmu i potencjalnego zniszczenia kariery.

Nie jem nic od zwierząt, jestem na "diecie" wegańskiej, ale nie mogę powiedzieć o sobie, że jestem weganką, bo jeżdżę konno. Jestem szczęśliwsza niż byłam rok temu, choć może trochę bardziej uszkodzona niż wcześniej. Trochę mniej czysta, mniej pełna, trochę bardziej dziwna być może. Ale za to szczęśliwsza.

Choroba zmienia człowieka. Nie, nie zrozumiesz, że depresja to nie jest wymysł w twojej głowie i wmawiasz sobie bzdury i ty chcesz być nieszczęśliwa na siłę, dopóki nie zechcesz wyjść z tego swojego gruboskórnego kokonu wszechwiedzenia -- a raczej zarozumialstwa -- i doświadczysz na własnej skórze. Nie życzę tego nikomu. Ale jak mówię: choroba zmienia człowieka. Jedzenie zmienia człowieka. Hormony zmieniają człowieka.
 

Zmieniłam choroby, zmieniłam jedzenie i hormony.

Jestem dumna, mogąc powiedzieć, że nigdy w życiu nie byłam na pigułce antykoncepcyjnej, obym nigdy nie musiała rozwalać sobie nią organizmu jeszcze bardziej niż jest rozwalony. Ale nie jestem dumna z tego, co robiłam sobie -- okresy głodzenia się, obsesji, upodlenia. Więc muszę teraz łykać inny hormon, co by tarczyca się nie obraziła na mnie całkiem. Jem dużo. Nie jem padliny. Nie jem mleka nieswojego gatunku ani nie spożywam miesiączki kury.

I przepraszam Cię, Ciało.


...ale na co moje pseudo-filozoficzne wywody, skoro nikogo to nie interesuje?

Powinnam grać to lepiej. Powinnam częściej ugryźć się w język, wymijać temat, unikać ludzi. Powinnam być bardziej krytyczna w stosunku do tego, z kim spędzam czas. Bo czas spędzony wśród ludzi, którzy chcą tylko mówić, a nie chcą słuchać, to czas zmarnowany.


Ludzie, którym brakuje empatii i ludzie z ograniczonym umysłem -- ich jest mi żal. 

Sama mam swój ideał, do którego dążę. Cytując wikipedię: The etymology of "compassion" is Latin, meaning "co-suffering." Zdecydowanie chciałabym bardziej.

To, że nie chcę związku nie oznacza, że jestem zgorzkniała. Zrozumiałam, że ja nie szukam związku w sensie romantycznym czy seksualnym. Ja szukam czegoś platonicznego, porozumienia na poziomie artystycznym i wspólnej obsesji na punkcie tworzenia czegoś. Znalazłam do tej pory jedną. Jedną, cenną perełkę. Więc nie, nie wmawiajcie mi, że to nie jest możliwe, a ja żyję w jakiejś idealistycznej bańce. Jeffini Beckini jest cudowna.

To, że nie chcę zostawić po sobie spuścizny nie oznacza, że nie interesuje mnie los dzieci czy ludzi. Jestem więcej niż tylko macicą i obiektem do spełniania erotycznych zachcianek lub reprodukcji. Kobieta, oprócz tego, że ma macicę, ma także serce i mózg. Kobiety są dla mnie ważne. To jak są traktowane i będą traktowane -- jest dla mnie bardzo ważne.

To, że nie jem produktów odzwierzęcych, nie oznacza, że coś mi się w głowę stało i że stawiam prawa zwierząt nad prawa człowieka, a raczej oznacza to, że nie jestem masowym mordercą ani padlinożercą, weganizm mi służy i dzięki temu wyszłam cało z depresji i zaburzeń odżywiania. Ale co takiego Kowalskiego mogą obchodzić moje motywy, skoro łatwiej jest powiedzieć weganie to chodzące dziwadła, anormalne kreatury; mięso by zjedli, a nie coś odpierdalają.

Nie mamy wspólnych tematów. Nie chcemy się porozumieć. Nie chcemy się słuchać. Każdy wie wszystko najlepiej, a na pewno każdy wie wszystko lepiej ode mnie, więc po co się odzywać? Zanim się odezwę, muszę wszystko przemyśleć bardzo dokładnie; odpowiedni dobór słów i nie wdawanie się w szczegóły. Albo, parafrazując Gandalfa, najlepiej nic nie mów. Wtedy jest szansa, że nie zrobię z siebie idiotki i nie będę szukała sztucznej uwagi wśród ludzi, których nawet już nie znam.


Coś mnie pcha do przodu. Chcę więcej. Moje życie jest dla mnie sceną. Śni mi się Szekspir (dosłownie, śnią mi się monologi, które recytuję w najbardziej nieprawdopodobnych sytuacjach).

Najlepsi artyści muszą być samotni. Najlepsi artyści zawsze wybiorą pracę nad ustatkowaniem się. Chciałabym, żeby moją spuścizną były moje portrety i odbicia, galerie dźwięków i ruchów. Chciałabym zagrać Ryszarda II, Hotspura i Ryszarda III. Hamleta, Saturninusa i Cassiusa albo Brutusa. Może nawet Iago. Chciałabym, żeby Marry Shelley napisała Viktora Frankensteina jako kobietę. To ten... o czym chcesz teraz porozmawiać?


Whither you will, so I were from your sights.


poniedziałek, 24 listopada 2014

O myśleniu i o Szekspirze.

Post na szybko, bo muszę gdzieś pozbyć się tych myśli i ruszyć z pisaniem esejków.

Myślenie sprawia mi dużo problemów. Samo w sobie, tak na surowo. Po pierwsze, jest męczące. Po drugie, w 99% przypadków doprowadza do katastrofalnych wniosków albo w ogóle do niczego pożytecznego nie prowadzi. Po trzecie, jest męczące. Już to mówiłam, tak? Po czwarte, nie mogę się skupić na robieniu, bo ciągle myślę. 
 
Przez to, że za dużo myślę, to często nic nie robię. Nie dlatego, że mi się nie chce czy coś (chociaż czasami mi się nie chce), ale czasami myślę o tym, że nie wiem od czego zacząć, jak się za to zabrać, kiedy się za to zabrać, że już jest za późno, żeby się za to zabrać. Generalnie jak nie mam problemu, to sobie go stworzę. A potem rób wszystko na ostatnią chwilę, bo taki wielki z ciebie myśliciel. (?!)


Wyłączyć mózg, proszę. Zrestartować pamięć. Z poukładaną kartoteką i aktualnym archiwum. Wyrzucić niepotrzebne akta. Po co mi twoja twarz w mojej głowie? Po co mam pamiętać o tym, że istniejesz? Wywalić. Zutylizować. Podejmie się ktoś trudnego zadania? Mamy ochotnika? Chce ktoś poukładać w szufladkach wszystkie moje myśli? Zapłacę. Bo mam ich za dużo, a mózg za mały.

I to nie są jakieś głębokie przemyślenia i refleksje. To są zwyczajne pierdoły typu: "Znowu muszę iść do kuchni, ugotować obiad, super, a potem jeszcze pozmywać." albo "Znowu skończyły się banany, znowu muszę iść do sklepu i czekać następne pięć dni aż dojrzeją" albo "Chce mi się spać." albo "Bardzo. Chce. Mi. Się. Spać."


 Jak widać, życie jest trudne. Myślenie nie pomaga. Na każdym kroku muszę sobie powtarzać dlaczego to robię i po co to robię. No w każdym razie jedno jest pewne, nie robię tego z pasji do przedmiotów studiowanych, a raczej z konieczności.

Z drugiej beczki, bilans mamy dobry. Krok po kroku. Jedna stopa stawiana przed drugą. Małymi kroczkami, tip-topami, na palcach. Nieważne, jak wolno, ale byle do przodu. Dopiero zaczynam.


A to, co już udało mi się zrobić -- muszę przemyśleć, przetrawić i wyciągnąć wnioski i wziąć wskazówki od siebie co chcę zrobić następnym razem. Ale potrzebuję trochę dystansu do pracy nad Szekspirem. Nie wszystko na raz. Czekam na święta, żeby wrócić do musicalu. Zrobię ile się da w ciągu tych trzech tygodni.

Poza tym, umówmy się, ja Szekspira dopiero odkrywam, a to, jak jest uczony w polskich szkołach uważam za totalną bzdurę. Mamy co... Makbeta i Hamleta, i na tym koniec. Osobiście nienawidziłam Hamleta po tym, jak został mi zaprezentowany w liceum i dopiero miesiąc temu przekonałam się do niego, a nawet zafascynowałam

 tumblr_my2btwXb4S1rwwdu5o1_500

Dramaty zostały napisane po to, żeby je oglądać (wystawiać na scenie, okej), nie po to, żeby je czytać. Z Szekspirem jest jak z uczeniem się zaklęcia. Na papierze nie ma magii -- jest tylko formułka, którą musisz jak najszybciej zapamiętać, a potem wstać i wypowiedzieć formułkę na głos. 

Albo po prostu ruszyć dupę do teatru.

Czas iść i zmierzyć się z esejem. Ryszardzie, nadchodzę.

wtorek, 28 października 2014

Łatwiej w Londynie.

Wczoraj wracałam sobie tramwajem z jednego końca Londynu na drugi, Lewisham-Stratford, przesiadka w Canary Wharf. Jakiś cichy głosik znikąd się odezwał w mojej głowie, że lubię to. Lubię to, co studiuję. Jest w porządku. Lubię, ale nie kocham, ale lubię.

Zanim odebrałam paczkę poszłam na małe zakupy do Sainsbury's, bo akurat było w centrum handlowym, przez które przechodziłam w drodze do polskiego sklepu, gdzie była moja paczka. (Fakt, że jak zwykle po wyjściu ze stacji na ulicę poszłam w zupełnie przeciwną stronę niż trzeba należy już zaakceptować jako rzecz firmową. Nie polecam wybierać się ze mną na wycieczki po Londynie, istnieje 99,99% szansy, że nie trafimy, a nawet przejedziemy się 8 przystanków w przeciwnym kierunku i to nie ma nic wspólnego z ruchem lewostronnym.)

Widzę promocję 3-za-3. Żelazna logika nakazuje skorzystać, więc pakuję do koszyka Alpro kokos, migdał o smaku orzecha laskowego i o smaku czekolady. (To ostatnie nadal plasuje się na pierwszym miejscu, mimo wielkich nadziei, jakie żywiłam względem orzecha laskowego.) Przy kasie ponownie przypominam sobie o tym, że powinnam znaleźć pracę, cholernym CV, które muszę jeszcze poprawić, i o tym, że ciągle jestem zależna od rodziców. Jest mi głupio, jestem zła na siebie (zawsze jestem zła na siebie, ale to inna historia), a fakt, że z pierwszego kolokwium z niemieckiej gramatyki dostałam A nawet już nie pociesza, tylko irytuje -- jest niedosyt z dziedziny Dlaczego napisałam to na 86% a nie na 100%?

Pan w polskim sklepie nawet miły, pani już trochę mniej. (Dziwnie ogląda się znajome Kubusie, Tymbarki i Grześki w tym środowisku.) System paczkowy trochę dziwny i zupełnie niepraktyczny, no ale coś za coś. Poza tym, spójrzmy na to z drugiej strony, przynajmniej nie musiałam jechać do strefy 7 po to, żeby odebrać paczkę. 

Lewisham jest na drugim końcu strefy 2, a Stratford to już na przykład początek strefy 3. O, i jeszcze jeden #funfact: z Mile End do Stratford jest jeden przystanek metrem, przy czym Mile End to wciąż strefa 2, więc naturalnie przepłacam za mój Oyster Card, ale nie narzekam. Przynajmniej staram się nie narzekać. (A kwestia, czy mi wychodzi to już inna sprawa...)

Nie narzekam, kiedy biegam po parku i kiedy świeci słońce. A najlepiej oba na raz.


Nie narzekam, kiedy na o r a l u, mając jakże liczny wybór -- wszakże jest nas aż cztery -- Bawarczyk pyta się mnie o słówka albo zadaje pytania, na które najwyraźniej tylko ja z grupy umiem chcę odpowiedzieć. Prawda jest taka, że zawsze przygotowuje się do lekcji z wyprzedzeniem, bo albo będę w tanie odpowiedzieć na wszystkie pytania dzięki temu, że wcześniej je sobie przygotowałam, albo nie powiem absolutnie nic. Nie potrafię mówić po niemiecku na zawołanie. Muszę sobie jakoś radzić, co nie? 

(Problem będzie wtedy, kiedy Bawarczyk nie raczy wsadzić na stronę tego, co będziemy przerabiać i wtedy cały misterny plan pozowania na tzw. A-student w pizdu pójdzie.)

Nie narzekam też na eseje. To znaczy marudzę, że dużo, że czasu mało, a czytania jeszcze więcej, ale nie narzekam, bo nawet to lubię. (Bck na przykład ma problem, bo ona nawet swojego nie lubi, a musi.)

Nie kocham, ale lubię. Czy to znaczy, że osiągnęłam już ten moment, w którym przeszłam przez 5 stadiów rozpaczy i osiągnęłam wewnętrzny spokój? Otóż nie. 

Ale łatwiej mi jest, jeśli nie myślę o tym. Łatwiej mi jest rzucić się w pracę niż nie móc zasnąć przez całą noc i ryczeć na balkonie od czwartej nad ranem, obserwując wschód słońca, i nienawidzić swojego życia tak bardzo. 

Po prostu łatwiej jest mi zapomnieć siebie w Londynie.


niedziela, 28 września 2014

Czas pomilczeć.

Teraz jestem w dziwnym miejscu w swoim życiu. Tak naprawdę, to zawsze jestem w dziwnym miejscu i jedynie mogę stwierdzić, że coś nie było wcale dziwne dopiero wtedy, kiedy ten moment minie i będzie należał do przeszłości. Dopiero wtedy widać wszystko. Jak to się stało, że znalazłam się w tej sytuacji, co do tego doprowadziło, która decyzja determinowała to, gdzie wyląduję kilka miesięcy później.
Za pół roku będę zadawać sobie dokładnie te same pytania, ale za te pół roku będę też widzieć wszystko krok po kroku i dlaczego zdawało mi się, że moje życie przechodzi przez kolejny dziwny etap.
Jestem w Londynie.
Mam z tym miastem taki love-hate relationship, jak chyba ze wszystkim, z naciskiem na hejt. Na pewno nie wynika to z niewiadomo jak wygórowanych oczekiwań względem tego miasta, tylko raczej z niekoniecznie przyjemnych niespodzianek albo braku możliwości do realizowania mojego niecnego planu przejęcia kontroli nad światem, ale jakoś to przeżyję.
Nie jest mi dobrze bez muzyki. Nie mogę ćwiczyć, bo nie mam gdzie (ani na czym, a nawet gdybym miała na czym, to nie wiem, czy bym ćwiczyła w ogóle). Nieużywane struny głosowe już od prawie 3 tygodni sflaczały. Nie ma mięśni, nie ma siły, nie ma czystego dźwięku. Do śpiewania też będę podchodzić jak do jeża po takiej przerwie... Po wielu godzinach płaczu i złamanym sercu (tak, dla mnie to akurat jest osobista tragedia, że nie mogę robić tego, czego kocham, bo wiem, że czas ucieka, a ja znowu perfekcyjnym muzykiem nigdy nie byłam -- i dzięki temu, że teraz nawet nie mam jak ćwiczyć, to raczej nie będę; #kogotoobchodzi #nowłaśnie #mnieobchodzi #askorodalejtoczytasz #tonajwyraźniejciebieteż) uspokoiła mnie Jeffini Beckini i Mayer, których dażę bezgraniczną miłością do grobowej deski i to się nie zmieni.


(Każdy ma swoje priorytety życiowe, a moim akurat nie jest założenie i utrzymanie rodziny. Jasne, jest parę osób, na których mi zależy i więcej mi do szczęścia nie potrzeba, bo dla mnie zawsze ważniejsze będzie moje ja, moje spełnienie, moje szczęście. Może będę tego żałować za parę lat, może nie, ale jak dotąd życie nie dało mi wystarczająco powodów, by podejście zmieniać, a co najwyżej udowodniło, że mój stosunek do mojego życia, jakkolwiek żałosnego, jest jedynie słuszny.

Umiesz liczyć, licz na siebie.

Im większy odnosisz sukces, tym bardziej jesteś samotny.

Idiotą jest ten, który myśli, że może mieć wszystko.  

Albo gitara, albo dziwczyny, luźno cytując Mistrza, bo w sumie nie wiem co dokładnie powiedział, ale pewnie coś w tym stylu.)
Wracając do tematu, Mayer nie mógł nawet mówić przez prawie rok. W takiej sytuacji na pewno przez głowę przechodziły mu myśli, czy w ogóle będzie jeszcze w stanie śpiewać. Nawet sobie nie wyobrażam, jak musiał się czuć, kiedy się dowiedział, ze ma guzy na strunach głosowych ani nie wiem, co powiedział mu lekarz na temat szans odzyskania głosu w 100%. Mogę sobie spekulować i na tym skończę. Ale mając w pamięci jego sytuację -- rok absolutnego milczenia, bo nawet lekkie nadwyrężenie głosu mogłoby zniszczyć efekt całej terapii -- myślę o tym, jak brzmiał na żywo, na pierwszej trasie koncertowej po takiej przerwie.
Widziałam filmiki z pierwszych koncertów na początku trasy. John wyraźnie omijał niektóre fragmenty albo nie trafiał w dźwięki, albo używał innych, żeby wykonać piosenkę. Nie dziwię się. Ktoś, kto nigdy nie śpiewał technicznie nie ma pojęcia ile siły i precyzji to faktycznie wymaga, a Mayerowi i tak należały się oklaski za sam fakt, że po takiej przerwie wyszedł na scenę i zwyczajnie grał.
Idąc na koncert spodziewałam się dokładnie tego: pewnie tu będzie pod dźwiękiem, tu zamiast zaśpiewać -- zarecytuje, tu zaśpiewa w ogóle co innego, a tej piosenki na bank nie zagra, bo nie wyciągnie. (Nie zapominając, że tak jak ja -- jako część publiki, która coś tam słyszy -- oceniam Mayera, to on sam dla siebie jest tysiąc razy bardziej surowy i mniej wyrozumiały w tej kwestii.)


Mayer, zamiast dostosować się do oczekiwań, udowonił mi (i wszystkim obecnym), że jest w życiowej formie. Tak. Właśnie tak czułam ten koncert. "John Mayer jest w życiowej formie," podaj dalej.
Wnioski nasuwają się same -- skoro Mayer może dać taki koncert, ja nie powinnam narzekać czy płakać, że nie mogę ćwiczyć.
Kończąc bardzo bełkotliwy bełkot o niczym, o sprawach nieważnych w świetle innych ludzkich tragedii, mam tylko nadzieję, że za pół roku będę widzieć wszystko klarowniej, dlaczego, po co i jak to się stało.
Może to jest po prostu czas, żeby pomilczeć. W końcu do wszystkiego można przywyknąć. Nawet do milczenia, kiedy wszystko w mnie chce krzyczeć.

wtorek, 2 września 2014

Znowu marudzę

Studia, studiami, ale boję się, że nie starczy mi czasu na realizacje pasji. Znając życie -- pewnie tak będzie.

Boję się, że będę albo zbyt zmęczona, żeby cokolwiek robić w tym kierunku, albo -- żeby w ogóle cokolwiek ruszyć z rzeczy, na których mi naprawdę zależy -- będę musiała zarywać noce i wiecznie chodzić niewyspana.

Nienawidzę być niewyspana. Ani głodna. Ani zestresowana. Po prostu nie.

Na głowie jeszcze milion pięćset tysięcy innych rzeczy: transport, przeprowadzka, akadamik, czesne, ubezpiecznie, bank, ZUS... i to wszystko do załatwienia przed wyjazdem. Bank nie do końca mi chce życie ułatwić, agencja zajmująca się wynajmem akademika kradnie mi pieniądze (cwaniaki), do ZUSu jeszcze nie poszłam, do urzędu też nie, a muszę.  Już teraz mam nadmiar rzeczy na głowie, a co dopiero, jak zacznie się rok akademicki.

Fajnie byłoby wyrabiać się z materiałem w terminie, pójść do pracy na pół etatu, mieć czas na sport i hobby... Ale bądźmy realistami. Presja jest ogromna, wymogi z kosmosu, a miło jest spać trochę więcej niż tylko 3 godziny na dobę.

Nie będę robić czegoś kosztem własnego zdrowia, to na pewno. Przez to, że przeszłam na weganizm, nabrałam dystansu do stylu życia innych ludzi i nie wyobrażam sobie na przykład diety opierającej się na zupkach chińskich i płatkach z mlekiem, wiecznego niewyspania i ogólnego braku kondycji. Pomijam już wieczne uczucie upodlenia, nadmierną nerwowość i depresję, bo biologicznie nie zostaliśmy stworzeni do takich warunków pracy.

Ale z drugiej strony kogo to obchodzi?
Nikogo. 

"Ja się na świat nie prosiłam, żyję przez przypadek."

(I już, tak całkiem na marginesie mówiąc, to o jakich luksusach ja teraz w ogóle opowiadam. Internet to luksus. Weganizm to luksus. Pisanie bloga, studia za granicą i gorąca kąpiel w wannie też, bo kiedy ja się zastanawiam nad tym jak to będzie i jak żyć, w tym samym czasie inni ludzie zastanawiają się, czy za chwilę im ktoś nie poderżnie gardła, nie rozpruje ich flaków karabinem, nie wysadzi w powietrze... Może za dużo myślę.)

Cieszę się, że -- mimo wszystko -- mamy zdolność dostosowywania się do sytuacji. Zostaje zacisnąć zęby i wypić butelkę łyskacza, może to wyrwie mnie z katastroficznego światopoglądu.

piątek, 8 sierpnia 2014

Masz dwadzieścia lat. Jesteś już dorosły.

Świetnie.
...
...
...


Tak długo wyczekiwaną pełnoletność uzyskałam już jakiś czas temu. Niby powinnam się przyzwyczaić do tego, że teraz wszystkie "ważne sprawy" będę załatwiać samodzielnie, ale tak nie jest. 

W momencie, w którym zdecydowałam, że chcę studiować w Londynie, nie miałam pojęcia, ile czasu i energii pochłonie samo wyszukiwanie informacji na temat tego jak to zrobić, żeby się udało. Jasne, miałam tam jakąś swoją wstępną strategię, listę priorytetów, rzeczy ważnych i ważniejszych, ale nic nie przygotowało mnie na ilość materiału do przeczytania na temat samych procedur ubiegania się o to i o tamto.

Nagle z jednego genialnego pomysłu powstał labirynt dokumentów, których za nic w świecie nie potrafiłam wypełnić -- a musiałam. Spędziłam długie godziny z wlepionymi oczami w monitor (dziekuję, że mamy Internet) tylko po to, żeby w pełni zrozumieć same procedury i żeby przypadkiem nie dać się naciągnąć na jakieś niepotrzebne koszty. Kolejne godziny spędziłam na znajdywaniu informacji z serii "czy się do tego w ogóle nadaję".

A potem jeszcze to, nie wiem jak to określić, umieranie dniami i nocami w oczekiwaniu na wyniki -- zrobiłam co mogłam, no to udało się czy nie? Dostanę pożyczkę studencką? Przyjmą mnie do akademika? Przyjmą mój wniosek, czy znowu ominęłam jakiś kluczowy punkt albo znowu nie podpisałam tego dokumentu na stronie 1349? 

Jest to męczące, nudne i niestety konieczne. "Taki mamy klimat."

I jeszcze pytania wszystkich dookoła (rodziców, cioci, wujków, dziadków, babci, znajomych, znajomych znajomych, byłych nauczycieli, taksówkarzy, ta lista nie ma końca...): A po co? A na co? A dlaczego? Dlaczego Londyn? Nie chciałaś może do Szkocji? W Polsce ci się nie podoba? Nie żal ci zostawiać znajomych? Ile to kosztuje? W Londynie jest drogo, skąd masz na to pieniądze? A miałaś robić co innego, dlaczego teraz robisz coś jeszcze innego? A co z tym? A co z tamtym?

Być może w niektórych przypadkach jest to zwykła ciekawość lub troska (wynikająca z kluczowego pytania "Myślisz, że dasz sobie radę? Bo tam jest tak, tak, tak i tak..." i nagle wszyscy są ekspertami od wszystkiego).
W innych wścibstwo, co by ludzie mogli sobie spokojnie przyrównać mój standard życia do własnego i ewentualnie ponarzekać na temat zarówno jednego, jak i drugiego.
No i być może w jakimś stopniu jest to jakaś tam zazdrość albo żal związany z własnymi utraconymi ambicjami.

Cokolwiek ludzi motywuje, by zadawać takie pytania, to dorosły kulturalny człowiek pewnie poradziłby sobie z dojrzałą kulturalną odpowiedzią.

Jeśli chodzi o mnie, to nie czuję się ani dorosła, ani w żaden sposób zobowiązana względem tych ludzi (przepraszam, ale co obchodzą jakiegoś przypadkowego taksówkarza moje życiowe wybory? A po usłyszeniu odpowiedzi na swoje pytania jeszcze zaczyna mnie krytykować...?), więc mogę po prostu odpowiedzieć, że nie chcę o tym rozmawiać. 

Na dzień dzisiejszy mogę zweryfikować swoją zaradność życiową 10/10, a w każdym razie wiem, że poradzę sobie z kwitem, urzędnikami państwowymi i prawdopodobnie wszystkim, co jest mi obce. Jeżeli nie mam o czymś pojęcia, to zawsze mogę się dowiedzieć.

Pozdrawiam. 
Doświadczony filozof xBC

sobota, 26 lipca 2014

Przepływ

Witam, z tej strony przemawia xBC. Niedługo będę mogła wstąpić do zaszczytnego grona "Klubu Polek Na Obczyźnie" i z tego powodu założyłam Zieloną Czarownicę.

Wicked Witch of The West jest niezwykle bliska mojemu sercu (post na temat tej cudownej postaci kiedy indziej) i ubolewam nad brakiem odpowiedniego tłumaczenia nazwy tej postaci (Zła / Podła/ Nikczemna Czarownica nie oddaje w żaden sposób tego, co autor miał na myśli), dlatego w adresie zostaje zielona, ale wiadomo, że chodzi o coś więcej.

Pisząc tutaj o osobistych doświadczeniach i przeżyciach popełniam wielki błąd, wielki błąd! Widzę Cię i wiem, że to czytasz. Widzę Was i wiem, że to czytacie. Czytacie to po cichu, w sekrecie, i wiecie, kim jestem, a ja zdaję sobie sprawę, że teraz nawet xBC mnie nie maskuje. Ale ja nie mam już dwunastu lat, wiem o czym mogę pisać, a co powinnam przemilczeć. Nie boję się. Nie wstydzę się. 

Przez długi czas wierzyłam, że mój głos nie był warty niczyjej uwagi, że to, co myślę, co czuję, w co wierzę -- że to się nie liczy. Nieprawda. Uważam, że głos każdej osoby się liczy. Może pokoju na świecie nie zaprowadzę, ale skorzystam z prawa do podzielenia się własnym doświadczeniem w kilku dziedzinach i być może ktoś na tym skorzysta. Od tego są blogi.

Pierwszy post nie powinien składać się z użalania nad sobą, ale być może ktoś weźmie sobie moje doświadczenie do serca i zadba o zdrowie, zanim będzie za późno. Do rzeczy.

Przepływ powietrza, wody, krwi, limfy. Stała cyrkulacja, zdawałoby się, że kompletnie niezależna od niczego i nikogo, natomiast kiedy cały mechanizm szlag trafia (z przyczyn bliżej nieznanych, niestety), trzeba to zaakceptować i dostosować się do sytuacji, bo w przeciwnym razie po prostu można sobie równie dobrze strzelić w łeb, do grobu.

Mój przepływ limfy w nodze nie działa tak, jak powinien. Szczerze mówiąc, nie wiem, co dokładnie się stało i jak do tego doszło, ale ostatecznie po prawie pół roku szlajania się od lekarza do lekarza, od rehabilitanta do rehabilitanta, okazało się, że jest to obrzęk limfatyczny. Przypadłość, na którą zazwyczaj chorują osoby po pięćdziesiątce, które wygrały z nowotworem, no i ich węzły chłonne zostały usunięte, co jest zazwyczaj główną przyczyną obrzęku.

Natomiast ja mam lat dwadzieścia, wszystkie węzły chłonne na miejscu i Bóg oszczędził mi tej tragicznej -- wykańczającej ciało, umysł i ducha -- choroby. 

Ustrojstwo pojawiło się w kwietniu, kiedy -- ja!idiotka -- wyszłam od razu na stok po dziesięcio godzinnej podróży w Alpy (czyli dziesięć godzin w totalnym zastoju i odrętwieniu). Z powodu fatalnej pogody (deszcz, mgła i woda zamiast zbitego śniegu, a no tak, jeszcze wiało) byłam zbyt leniwa, zmęczona po podróży i zniechęcona warunkami, żeby zrobić jakąkolwiek rozgrzewkę przed zjazdem czy zapięciem deski, no to teraz mam. Jako aspirujący instruktor zawsze, zawsze robiłam rozgrzewkę przed jazdą! Raz nie zrobiłam, no i teraz mam konsekwencje... 

Wniosek: zawsze rozgrzewać się przed każdą aktywnością fizyczna. 

Nie ma, że boli, że się nie chce, że warunki, że zakwasy. Może za pierwszym razem bez rozgrzewki nic sobie nie zrobisz, za drugim też ci się uda, jak człowiek jest młody, to organizm sobie poradzi, ale za którymś razem -- wystarczy, że źle postawisz stopę, pod złym kątem albo niestabilnie wylądujesz po wyskoku -- i wtedy będziesz żałował, bo przecież mogłeś się rozgrzać.

Druga teoria jest taka, że ponieważ warunki były takie, a nie inne, a ja lubię czuć deskę pod nogami, to za bardzo ścisnęłam buty i wiązania. I po kilkugodzinnej jeździe w takim zacisku i obciążeniu, mógł się zrobić ten cholerny obrzęk limfatyczny -- więc dopisać do kajecika przyczynę choroby: uciskające obuwie.

Możliwe, że nawet nie tylko od wiązań i ściśniętych butów snowboardowych... Olałam ten obrzęk, myślałam, że mi przejdzie za kilka dni (nie przeszedł przez następne dwa miesiące, a ponieważ byłam w mega intensywnym trybie przygotowania do egzaminów, nie miałam czasu na wizytę u lekarza -- kolejny mój błąd)Jestem kobietą, oczywiście, że nosiłam szpilki, koturny i idealnie dopasowane do stopy -- nie za ciasne, nie za luźne -- buty z paskiem przechodzącym przez śródstopie. Pasek przylegał idealnie do jednej nogi, a drugą uciskał, ale ponownie -- olałam to, bo myślałam, że mi przejdzie. 
Teraz przez ten obrzęk nie mogę uprawiać wielu sportów, które bardzo lubiłam i za którymi już tęsknię. Tenis i jogging, dwie dyscypliny najlepiej poprawiające samopoczucie -- zabronione. To znaczy, nie. Nie zabronione. Owszem, mogę dalej biegać i latać za piłką po korcie, ale mam to jak w banku, że obrzęk albo się powiększy, albo przejdzie do kolejnego stadium choroby (są w sumie cztery), a ja przecież tego nie chcę -------->>

Najgorsze niestety jest to, że jest to przypadłość nieuleczalna. Można ją kontrolować, można z nią walczyć, ale ostatecznie leku na niewydolność chłonek nie ma. Zostaje rehabilitacja, bielizna kompresyjna, masaż i drenaż limfatyczny i tejpy. Oraz wielkie pieniądze wydane na wszystkie kuracje, które mogłam przecież przeznaczyć na studia.

Na dzień dzisiejszy:
  1. noszę podkolanówkę kompresyjną (nie mieli w kolorze czarnym, więc noszę cielistą pończochę i czuję się jak stara babuchna na pielgrzymce do Częstochowy),
  2. chodzę na rehabilitację i mam założone tejpy  (nie narzekam, wyglądają świetnie -- coś takiego), 
  3. zmieniłam dietę, przeszłam na weganizm (o tym kiedy indziej) -- jeżeli mogę jakoś pomóc swojemu organizmowi, to pomogę mu na każdej płaszczyźnie.
Morał mojej przydługiej historyjki: Jeżeli z jakiegoś powodu pojawia się na twoim ciele obrzęk, nie ignoruj tego, tylko idź się przebadać. Zrób wyniki krwi, sprawdź czy nie ma tam stanu zapalnego. Zrób rentgen tego miejsca. Zrób USG! Na USG widać, czy nie masz problemu układem krwionośnym, gdzie gromadzi się limfa...  Zmień dietę i nie rezygnuj z aktywności fizycznej, tylko zmniejsz intensywność treningów. Skontaktuj się z lekarzem. Skontatkuj się z rehabilitantem. 

wtorek, 15 lipca 2014

xBC i jej kolejny genialny pomysł.

xBC pracuje nad personalnym blogiem, ponieważ samotne życie zdeklarowanej heteroseksualistki xBC jest ostatnio bardzo ciekawe, zwłaszcza, że większość czasu spędza na jęczeniu i narzekaniu i nicnierobieniu.

Proszę się nie przejmować brakiem logiki. Blog jeszcze nie wystartował. Ale wkrótce...


Copyright © Szablon wykonany przez Blonparia