niedziela, 28 września 2014

Czas pomilczeć.

Teraz jestem w dziwnym miejscu w swoim życiu. Tak naprawdę, to zawsze jestem w dziwnym miejscu i jedynie mogę stwierdzić, że coś nie było wcale dziwne dopiero wtedy, kiedy ten moment minie i będzie należał do przeszłości. Dopiero wtedy widać wszystko. Jak to się stało, że znalazłam się w tej sytuacji, co do tego doprowadziło, która decyzja determinowała to, gdzie wyląduję kilka miesięcy później.
Za pół roku będę zadawać sobie dokładnie te same pytania, ale za te pół roku będę też widzieć wszystko krok po kroku i dlaczego zdawało mi się, że moje życie przechodzi przez kolejny dziwny etap.
Jestem w Londynie.
Mam z tym miastem taki love-hate relationship, jak chyba ze wszystkim, z naciskiem na hejt. Na pewno nie wynika to z niewiadomo jak wygórowanych oczekiwań względem tego miasta, tylko raczej z niekoniecznie przyjemnych niespodzianek albo braku możliwości do realizowania mojego niecnego planu przejęcia kontroli nad światem, ale jakoś to przeżyję.
Nie jest mi dobrze bez muzyki. Nie mogę ćwiczyć, bo nie mam gdzie (ani na czym, a nawet gdybym miała na czym, to nie wiem, czy bym ćwiczyła w ogóle). Nieużywane struny głosowe już od prawie 3 tygodni sflaczały. Nie ma mięśni, nie ma siły, nie ma czystego dźwięku. Do śpiewania też będę podchodzić jak do jeża po takiej przerwie... Po wielu godzinach płaczu i złamanym sercu (tak, dla mnie to akurat jest osobista tragedia, że nie mogę robić tego, czego kocham, bo wiem, że czas ucieka, a ja znowu perfekcyjnym muzykiem nigdy nie byłam -- i dzięki temu, że teraz nawet nie mam jak ćwiczyć, to raczej nie będę; #kogotoobchodzi #nowłaśnie #mnieobchodzi #askorodalejtoczytasz #tonajwyraźniejciebieteż) uspokoiła mnie Jeffini Beckini i Mayer, których dażę bezgraniczną miłością do grobowej deski i to się nie zmieni.


(Każdy ma swoje priorytety życiowe, a moim akurat nie jest założenie i utrzymanie rodziny. Jasne, jest parę osób, na których mi zależy i więcej mi do szczęścia nie potrzeba, bo dla mnie zawsze ważniejsze będzie moje ja, moje spełnienie, moje szczęście. Może będę tego żałować za parę lat, może nie, ale jak dotąd życie nie dało mi wystarczająco powodów, by podejście zmieniać, a co najwyżej udowodniło, że mój stosunek do mojego życia, jakkolwiek żałosnego, jest jedynie słuszny.

Umiesz liczyć, licz na siebie.

Im większy odnosisz sukces, tym bardziej jesteś samotny.

Idiotą jest ten, który myśli, że może mieć wszystko.  

Albo gitara, albo dziwczyny, luźno cytując Mistrza, bo w sumie nie wiem co dokładnie powiedział, ale pewnie coś w tym stylu.)
Wracając do tematu, Mayer nie mógł nawet mówić przez prawie rok. W takiej sytuacji na pewno przez głowę przechodziły mu myśli, czy w ogóle będzie jeszcze w stanie śpiewać. Nawet sobie nie wyobrażam, jak musiał się czuć, kiedy się dowiedział, ze ma guzy na strunach głosowych ani nie wiem, co powiedział mu lekarz na temat szans odzyskania głosu w 100%. Mogę sobie spekulować i na tym skończę. Ale mając w pamięci jego sytuację -- rok absolutnego milczenia, bo nawet lekkie nadwyrężenie głosu mogłoby zniszczyć efekt całej terapii -- myślę o tym, jak brzmiał na żywo, na pierwszej trasie koncertowej po takiej przerwie.
Widziałam filmiki z pierwszych koncertów na początku trasy. John wyraźnie omijał niektóre fragmenty albo nie trafiał w dźwięki, albo używał innych, żeby wykonać piosenkę. Nie dziwię się. Ktoś, kto nigdy nie śpiewał technicznie nie ma pojęcia ile siły i precyzji to faktycznie wymaga, a Mayerowi i tak należały się oklaski za sam fakt, że po takiej przerwie wyszedł na scenę i zwyczajnie grał.
Idąc na koncert spodziewałam się dokładnie tego: pewnie tu będzie pod dźwiękiem, tu zamiast zaśpiewać -- zarecytuje, tu zaśpiewa w ogóle co innego, a tej piosenki na bank nie zagra, bo nie wyciągnie. (Nie zapominając, że tak jak ja -- jako część publiki, która coś tam słyszy -- oceniam Mayera, to on sam dla siebie jest tysiąc razy bardziej surowy i mniej wyrozumiały w tej kwestii.)


Mayer, zamiast dostosować się do oczekiwań, udowonił mi (i wszystkim obecnym), że jest w życiowej formie. Tak. Właśnie tak czułam ten koncert. "John Mayer jest w życiowej formie," podaj dalej.
Wnioski nasuwają się same -- skoro Mayer może dać taki koncert, ja nie powinnam narzekać czy płakać, że nie mogę ćwiczyć.
Kończąc bardzo bełkotliwy bełkot o niczym, o sprawach nieważnych w świetle innych ludzkich tragedii, mam tylko nadzieję, że za pół roku będę widzieć wszystko klarowniej, dlaczego, po co i jak to się stało.
Może to jest po prostu czas, żeby pomilczeć. W końcu do wszystkiego można przywyknąć. Nawet do milczenia, kiedy wszystko w mnie chce krzyczeć.

wtorek, 2 września 2014

Znowu marudzę

Studia, studiami, ale boję się, że nie starczy mi czasu na realizacje pasji. Znając życie -- pewnie tak będzie.

Boję się, że będę albo zbyt zmęczona, żeby cokolwiek robić w tym kierunku, albo -- żeby w ogóle cokolwiek ruszyć z rzeczy, na których mi naprawdę zależy -- będę musiała zarywać noce i wiecznie chodzić niewyspana.

Nienawidzę być niewyspana. Ani głodna. Ani zestresowana. Po prostu nie.

Na głowie jeszcze milion pięćset tysięcy innych rzeczy: transport, przeprowadzka, akadamik, czesne, ubezpiecznie, bank, ZUS... i to wszystko do załatwienia przed wyjazdem. Bank nie do końca mi chce życie ułatwić, agencja zajmująca się wynajmem akademika kradnie mi pieniądze (cwaniaki), do ZUSu jeszcze nie poszłam, do urzędu też nie, a muszę.  Już teraz mam nadmiar rzeczy na głowie, a co dopiero, jak zacznie się rok akademicki.

Fajnie byłoby wyrabiać się z materiałem w terminie, pójść do pracy na pół etatu, mieć czas na sport i hobby... Ale bądźmy realistami. Presja jest ogromna, wymogi z kosmosu, a miło jest spać trochę więcej niż tylko 3 godziny na dobę.

Nie będę robić czegoś kosztem własnego zdrowia, to na pewno. Przez to, że przeszłam na weganizm, nabrałam dystansu do stylu życia innych ludzi i nie wyobrażam sobie na przykład diety opierającej się na zupkach chińskich i płatkach z mlekiem, wiecznego niewyspania i ogólnego braku kondycji. Pomijam już wieczne uczucie upodlenia, nadmierną nerwowość i depresję, bo biologicznie nie zostaliśmy stworzeni do takich warunków pracy.

Ale z drugiej strony kogo to obchodzi?
Nikogo. 

"Ja się na świat nie prosiłam, żyję przez przypadek."

(I już, tak całkiem na marginesie mówiąc, to o jakich luksusach ja teraz w ogóle opowiadam. Internet to luksus. Weganizm to luksus. Pisanie bloga, studia za granicą i gorąca kąpiel w wannie też, bo kiedy ja się zastanawiam nad tym jak to będzie i jak żyć, w tym samym czasie inni ludzie zastanawiają się, czy za chwilę im ktoś nie poderżnie gardła, nie rozpruje ich flaków karabinem, nie wysadzi w powietrze... Może za dużo myślę.)

Cieszę się, że -- mimo wszystko -- mamy zdolność dostosowywania się do sytuacji. Zostaje zacisnąć zęby i wypić butelkę łyskacza, może to wyrwie mnie z katastroficznego światopoglądu.

Copyright © Szablon wykonany przez Blonparia