środa, 21 stycznia 2015

Królowa rządzi kolorem.

Nie mam się o kogo oprzeć. Pozostaje mi stać twardo na własnych nogach i nauczyć się mowić sobie "trudno" kiedy okazja przechodzi mi koło nosa, a ja nie mogę nic zrobić, jak tylko stać w miejscu i obserwować jak oddala się ode mnie. Nie mogę wiecznie żyć w frustracji, obwiniając wszystkich i wszystko dookoła. Zwłaszcza, kiedy jedynym winnym jestem ja. 

(No dobra, może nie dokońca ja, że ja, w sensie całokształt, ale brak umiejętności planowania z wyprzedzeniem albo przewidywania rzaczy i brak wystarczającego zdyscyplinowania, żeby wychodzić z domu godzinę wcześniej, żeby w razie np. zamknięcia linii Hammersmith & City można bylo jeszcze zdążyć do Barbicanu na warsztaty z Szekspira, za które zapłaciłam, myśl o których napawała mnie ogromną radością i ekscytacją, a na które nie poszłam; bo jestem idiotką.) Uczę się to akceptować, i wybaczać. Sobie. Najtrudniej sobie.

Chodzę ulicami, błagając w myślach Londynie, daj się lubić. Kiedy będę mogła nazwać Cię domem? (O ile w ogóle.) Czy będziesz kiedyś dla mnie domem, czy powinnam już teraz się spakować i wracać skad mnie przywiało? Nie napiszę "wracać do domu", bo ani tu, ani tam dom mój nie stoi. A może gdzieś stoi, tylko ja niepotrzebnie się zapieram.

Kolejne błędy. Błędy. Jeden błąd drugi pogania... Kiedy wreszcie nauczę się podejmować dobre decyzje? Mam wrażenie, że wszystkie wybory, których do tej pory dokonałam w swoim życiu, to błędne wybory. Moze dlatego tak bardzo trafia do mnie If/Then (musical, którego nigdy nie zobaczę, bo kontrakt kończy się w marcu i zdecydowali, że nie przedłużą go, a ja obecnie nie mam jak polecieć do Nowego Jorku i pozwiedzać sobie Broadway, bo po pierwsze nie mam hajsu, a po drugie nienawidzę latać, a po trzecie Idina Menzel nie przyjedzie do Londynu, więc nie ma szans, poza migawkami na youtubie) i ta cała warunkowość piosenek, wszystko jest zależne od czegoś i nic nie jest zdefiniowane do końca.

Do I go there with Lucas or stay here with Kate?
Why do I do this? Obsess and debate
I've been prudent and cautious for all of my long
And most of my choices turned out to be wrong

Identyfikuję się z tym na poziomie niemalże duchowym. Ironia tym większa, że tytuł piosenki jest What If? i tekst w całości jako-tako i muzyka nie przyprawiają mnie o stan depresyjny, a raczej dają -- jakkolwiek banalnie by to brzmiało -- nadzieję. Sprzeczność.

...i stąd pytanie: kto jest silniejszy? Ten, co upada i się podnosi czy ten, co upada i akceptuje, że został pokonany i daje sobie spokój?

Ile siły musisz mieć w sobie, żeby zaakceptować, że nie wygrasz, bo to zwyczajnie nie leży w twoich kartach (a w każdym razie w to wierzysz / zaczynasz wierzyć)? Pozwolić sobie na bycie pokananym i zaakceptowanie tego stanu rzecz nie jest tak łatwe, jakby mogło sie wydawać. Boli, bo rezygnujesz, ale ból w końcu ucichnie i dopóki jakiś milutki skurwiel ci o nim nie przypomni w jakiś sposób (a nie miałaś przypadkiem... a co z tym... a co z tamtym... a chuj cie to obchodzi), to będziesz żył, jakby twoje poprzednie życie nie bylo w ogóle częścią ciebie. Odnajdziesz siebie na nowo, dostosujesz się, będziesz elastyczny -- w zasadzie będziesz każdym, tylko nie tą osobą, którą naprawdę chciałeś być.

Więc pytam, ile razy możesz upaść i próbować budować wszystko od nowa? Ile, zanim powiesz sobie dość? Na tym koniec, ostatni raz dałem sie w to wkręcić, już nie. Czas dać sobie spokój, czas ruszyć do przodu i zostawić to w przeszłości, tam gdzie tego miejsce. Myślę, że łatwiej jest zaakceptować to, że nigdy nie osiągniesz tego, co chciałeś, niż męczyć sie kolejnymi odmowami. Kolejną porażką, po której znowu musisz wstać tylko po to, żeby ponieść kolejną porażkę -- i tak w kółko, a to wszystko dlatego, bo jesteś na tyle naiwny, by żyć nadzieją, że kiedyś zamiast porażki odniesiesz sukces. Żyjesz w upodleniu dla nadziei, to nawet nie jest życie dla prawdopodobieństwa. Żyjesz dla nadziei, nie gwarancji sukcesu. Jasne, że łatwiej jest dać sobie spokój i żyć normalnie. 

Więc jak długo mój wewnętrzny buntownik będzie stawiał opór? Wszystkim, wszystkiemu, a najbardziej mi samej. Tak, mój buntownik największy opór stawia mi samej. Sprzeczność. 

Jak długo zanim i on sie podda i stwierdzi, że to nie ma sensu?

Jak myślisz, że jest mi łatwo, to jesteś w błędzie. Nie jestem z metalu, moje serce nie jest z kaminia, a moja dusza nie jest kuloodporna. Jeżeli mnie uderzysz, to zostawisz ślad. Jeżeli złamiesz mi serce, to poczuję ból. Jeżeli mnie postrzelisz, to umrę. Jestem tylko człowiekiem, cytując banał. Jestem kobietą, dodając kolejny banał do poprzedniego banału. 

Samotnie sama samodzielna. Ja. Dumna, która z przekonaniem wierzy w prawdziwość teorii "jeżeli nie umiesz być sam to jesteś słaby" i w sekrecie nienawidzi ludzi, którzy mają sie o kogo oprzeć; tak naprawdę im zazdroszczę, bo, jak mówiłam na początku, ja mam tylko swoje dwie nogi. Muszą stapać twardo po tej skażonej ziemii, a jesli i one mnie zawiodą -- upadnę.

Tak wygląda spowiedź zdeklarowanej dumnej singielki, kobiety niezależnej, największej hipokrytki.

Ale dalej będę kłamać Ci prosto w oczy. Bo jestem dobrą aktorką, a Ty łykasz moje kłamstwa, bo chcesz w nie wierzyć. I kto tu jest naiwny, co?

Gram cały czas. Nie wierz mi ani na chwilę. Forma może sie zmieniać: gitara, słowa, emocje, fikcja. Zasady gry znam tylko ja. Więc nie ufaj nikomu, zwłaszcza mi. Nie zdradzam, nie plotkuję, ale gram. 

Może dlatego tak dobrze rezonuje ze mną Laurence Olivier. Kiedy ktoś spytał jego żonę, parafrazując, "jak rozpoznajesz, kiedy Larry gra, a kiedy to prawdziwy Larry?", ona odpowiedziała "och, to bardzo proste, on gra cały czas". (Chyba to była Vivien Leigh, ale nie pamietam, bo jego autobiografię Wyznania Aktora, czy jakoś tak, oddałam do biblioteki i nie mogę zacytować dokładnie.)

Zmieniają się formy, ale nie zmienia się to, że gram.  Zastąpię jedną obsesję inną. Nie mogę mieć duszy, to zadowolę się ciałem. Chcą, żebym była normalna, będę szalona. Łatwiej zaszachować króla niż zbić królową. Regina regit colorem, a mój kolor to czarny. 

Copyright © Szablon wykonany przez Blonparia