sobota, 12 września 2015

Domek z kart.

Pisałam w ostatnim poście "nie byłabym w stanie się zobowiązać do jednej rzeczy na całe życie", a gdzieś indziej na blogu jest wspomniane, że posty są pisane pod wpływem chwili i niekoniecznie mają odzwierciedlenie w rzeczywistości. I tak jest. Moje posty to głośno wypowiedziane emocje, bez żadnego filtru ani kontroli. Z prostej przyczyny -- myśli zapisane i udokumentowane zazwyczaj już nie okupują miejsca w mojej głowie, mogę się od nich uwolnić, a w ich miejsca mogą zrodzić się nowe, potencjalnie lepsze. Lubię natomiast wracać do swoich dawnych myśli. Porównywać jaki postęp zrobiłam od ostatniego razu, kiedy w ten sposób myślałam. Być może zmieniłam całkowicie podejście.

Z mojego tygodniowego wyjazdu w sierpniu na warsztaty wiele rzeczy wyniosłam. Między innymi to, że życie jest podróżą. Jednego dnia wszystko masz poukładane jak w zegarku, ale, nazwijmy to, mobilność życia jest gwarancją jego niestabilności. Nie mogę więc oczekiwać, że to, o czym byłam święcie przekonana jeszcze miesiąc temu, będzie się zgadzało z tym, co uważam teraz.

Przyczyna jest prosta: okoliczności. Zmieniły się. Inaczej wygląda moje zachowanie w czasie spokoju, czy nawet nudy, a inaczej, kiedy moja potencjalna przyszłość, którą tak starannie próbowałam sobie poukładać i zaplanować przez tak długi czas, zostaje zniszczona. Jak zdmuchnięty domek z kart: siedzisz i dziergasz, żeby go ułożyć, w końcu, kiedy masz już wszystko pięknie, ładnie ułożone, już kładziesz ostatnią kartę, już szykujesz się do zrobienia zdjęcia, kiedy nagle wchodzi mama do pokoju i robi przeciąg, pytając cię, czy odrobiłeś zadanie domowe. Tak, odrobiłem. Zrobić ci kolację? Nie, dziękuję, nie jestem głodny. No dobrze. [Trzask drzwiami.] Czas pozbierać rozrzucone karty.

Mamy te zmienione okoliczności. Zburzone poczucie bezpieczeństwa. Oczy dookoła głowy. Przyszłość? Brzmi jak dobra bajka, która niegdyś mogła być snem możliwym do spełnienia. Dzisiaj nie martwię się o jutro, jutro będzie miało wystarczająco własnych trosk. Martwię się o rzeczy, nad którymi nie mam kontroli. Boję się o przyszłość nie moją, a dzieci -- również nie moich. (Głupie, nie?) Nie szukam trosk, same mnie znajdują.

Jeżeli czujemy się bezpiecznie i komfortowo, to możemy sobie pozwolić na luksus gadania głupot. Możemy sobie pozwolić na luksus problemów pierwszego świata. W momencie, kiedy jesteśmy obdarci z tego -- nawet jeśli fałszywego -- poczucia bezpieczeństwa, przewartościowujemy wszystko od początku do końca. Nagle to, co zdawało się mi odległe, jest bliższe i ważniejsze niż cokolwiek innego. Nagle dostrzegam, że jestem sama, z dala od domu, moja najbliższa rodzina jest rozbita w trzech różnych krajach, a źle się dzieje w państwie polskim. Martwię się. Jak moja mama sobie da radę w razie gdyby... Przecież jest tam sama. A ja tu. Co będzie z moim tatą w razie gdyby... Skoro pani Merkel i jej trujące macki duszą Europę i Niemcy. A ja tu. Rozsądniej byłoby nie martwić się o rzeczy, na które nie ma się wpływu. Ale w związku z piekłem, które zostało spuszczone ze smyczy minionego weekendu, moje ulubione hakuna matata nie pomoże.

Więc co się dzieje? Odzywa się patriotyzm. Odzywa się romantyzm. Odzywa się wiara. Bóg, Honor, Ojczyzna. Dokładnie w tej kolejności. W ciągu jednego weekendu zmienia się wszystko o sto osiemdziesiąt stopni. Z Polaczka na emigracji zmieniam się w romantycznego pielgrzyma tęskniącego za krajem. Za ojczyzną. Za czymś co jest moje, co jest mi znane. Co jest mi polskie. Wiersze Mickiewicza -- które zawsze lubiłam -- trafiają do serca, jak jeszcze nigdy wcześniej. Historia Polski -- zaniedbywana, ignorowana, olewana, przez luksus poczucia bezpieczeństwa -- staje się iskrą nadziei. Budzi się duch, poczucie przynależności, tęsknota. A ponieważ nie ma cię tam ciałem, jesteś tam całym sercem i modlisz się po cichu. Za dom, za ojczyznę. Za zmianę. Za poprawę sytuacji. Ale czasami, tak naprawdę, chodzi tylko o to, żeby zmieniło się cokolwiek. Że tak luźno przytoczę Hłaskę.

(Nasze powstania mają to do siebie, że zazwyczaj z góry są skazane na porażkę. 1863. 1944. Gloria victis. I tak dalej. Ale, jak to Kolonko powiedzial niedawno w MaxTV, pewne rzeczy trzeba robić dla zasady. Koło pewnych rzeczy nie wolno przejść obojętnie. Naprawdę, czasami nie ważny jest wynik walki, a to, że tę walkę się podjęło. Żeby historia i wszyscy obserwatorzy dookoła wiedzieli, że my tego nie chcieliśmy! Tak, to jest romantyczna idea. Ale jakże ważna! Jeżeli nie walczysz, to co robisz? Stoisz i przyglądasz się jak twój kraj płonie? Czyli wyrażasz na to zgodę? Powstańcy wiedzieli, że przegrają, a i tak ruszyli w ogień. Pamiętamy.)

Silny powiew wiatru może i zdmuchnął mój domek z kart. Ale sprawił, że wróciłam do początku. Tam, gdzie znalazłam spokój. Tam, gdzie moje miejsce. Święta nie jestem; daleko mi od tego. Wierzę w Chrystusa, a to jest moją siłą i światłem, kiedy wszystko dookoła już zgasło. 

PS A w co wierzysz? W Polskę wierzę.




Copyright © Szablon wykonany przez Blonparia