czwartek, 25 grudnia 2014

Nie mamy wspólnych tematów.

Jasne, możemy porozmawiać o pogodzie. Niezobowiązujące tematy, tematy ogólnikowe, tematy płytkie. Wynikające raczej z tego, że wypada, a nie z tego, że faktycznie chcę z tobą porozmawiać. Może w jakimś stopniu stęskniliśmy się za sobą, może tęsknimy za dzieciństwem, a fakt, że spotykamy się właśnie w tym gronie pozwala nam sobie przypomnieć, jak to było, zanim zaczęły się prawdziwe problemy.

Możemy powymieniać się opiniami na temat tego, jak to jest na emigracji. Możemy przedyskutować kwestię zapominania języka i braku polskich odpowiedników na słówka z obczyzny (chwilowe zaniki pamięci zdarzają się każdemu). Możemy pogadać o nawykach i tożsamościach, jakie mamy w dwóch różnych krajach. Ale wszystko to jest powierzchowne albo może jest to na tyle głębokie, na ile rozmowa znajomych z dzieciństwa, którzy teraz rozmawiają ze sobą raz na rok, może być głęboka. Mielizna. Płytko. Nie grzebmy głębiej.

Jestem za poważna. Mam za wysokie mniemanie o sobie. Zadzieram nosa. Jestem zarozumiała. Wiem wszystko najlepiej. Studiuje w Londynie, znalazła się paniusia. Damulka. Wielkomiejska. Burżuj.

 

Więcej pogardy, więcej kpiny i więcej cynizmu proszę. Jeszcze się nie najadłam. Ciągle jestem głodna.

Zauważyłam, że nie mamy wspólnych tematów. Studiuję kierunek poniekąd humanistyczny, grzebię w archaicznych tekstach i śmieję się, gdy ktoś przemyci jakiś mniej lub bardziej wyszukany dowcip o królach bez dziedziców, Elżbiecie I, penisach Williamach i być może powie coś w stylu zakochałem się w tobie w taki sam sposób, w jaki Państwo Duńskie się rozjebało -- najpierw powoli, a potem wszystko na raz. Nijak się to ma do umysłów ścisłych.

Jestem w gronie ludzi, z którymi widywałam się tak często, rozmawialiśmy na tematy różne -- o świecie, o duszy, o polityce, o Grze o Tron, o religii, o wierze, o seksie -- a teraz stoję między nimi i robię z siebie idiotkę. Nie wiem co powiedzieć.

Rozpracowałam siebie. Jestem taka próżna...

Ale chociaż wiem, jaki mam mechanizm obronny na niezręczne sytuacje: chrzanię głupoty i za wszelką cenę staram się pozostać w centrum uwagi. Jeszcze gdybym tak chociaż miała coś mądrego do powiedzenia. Ale nie mam. Nie jestem mądra. Paplam bez sensu, byle tylko nie było między nami niezręcznej ciszy, byle nie wyjść na większą "paniusię" niż jestem. Dopiero potem dociera do mnie: kogo to obchodzi? Nikogo nie obchodzi, co mam do powiedzenia. Nikogo w tym, jakże wysublimowanym i elitarnym, gronie.

Nawet nie wiem, po co na siłę próbuję utrzymać te kontakty. Umówmy się, nie zależy nam na sobie, więc po co grać w tę grę? Każdy w swoją. Wyciągamy planszę, rozkładamy pionki i zakładamy maski. Twój ruch, mój ruch. Sztuczny uśmiech, fałszywa życzliwość, teatr idiotów i zawistnych dwulicowych glizd.


A potem wracam do domu, zastanwiam się nad tym, i dociera do mnie, że brzydzę się. Sobą. Tym.

Jak to powiedziała moja dobra kumpela z byłej klasy, pani K, gdy znalazłyśmy jedno ze zdjęć z naszego drugiego roku w liceum: nie identyfikuję się z tą osobą.
 

Nie identyfikuję się z osobą, którą byłam nawet rok temu. Nie jestem tą osobą. Nie myślę jak ona. Nie czuję jak ona. Nie zachowuje się jak ona. Nie wyglądam jak ona. Nie jestem nią. Ale znajomi z dzieciństwa próbują mi wmówić, że jest inaczej. Pasywnie agresywnie. Wmawiają mi, że zmienię zdanie, że nie zmieniłam się, że każdy chce tego samego.

Nie, nie każdy chce tego samego. I tak -- zmieniłam się.

Zależy mi na tym, by kobiety były szanowane. Zależy mi na tym, by dzieciaki z gimnazjum nie pchały się w gówniane diety 900-lub-mniej kalorii, bo to prowadzi do ogólnego upodlenia psychicznego i obsesji; wyniszczenia organizmu i potencjalnego zniszczenia kariery.

Nie jem nic od zwierząt, jestem na "diecie" wegańskiej, ale nie mogę powiedzieć o sobie, że jestem weganką, bo jeżdżę konno. Jestem szczęśliwsza niż byłam rok temu, choć może trochę bardziej uszkodzona niż wcześniej. Trochę mniej czysta, mniej pełna, trochę bardziej dziwna być może. Ale za to szczęśliwsza.

Choroba zmienia człowieka. Nie, nie zrozumiesz, że depresja to nie jest wymysł w twojej głowie i wmawiasz sobie bzdury i ty chcesz być nieszczęśliwa na siłę, dopóki nie zechcesz wyjść z tego swojego gruboskórnego kokonu wszechwiedzenia -- a raczej zarozumialstwa -- i doświadczysz na własnej skórze. Nie życzę tego nikomu. Ale jak mówię: choroba zmienia człowieka. Jedzenie zmienia człowieka. Hormony zmieniają człowieka.
 

Zmieniłam choroby, zmieniłam jedzenie i hormony.

Jestem dumna, mogąc powiedzieć, że nigdy w życiu nie byłam na pigułce antykoncepcyjnej, obym nigdy nie musiała rozwalać sobie nią organizmu jeszcze bardziej niż jest rozwalony. Ale nie jestem dumna z tego, co robiłam sobie -- okresy głodzenia się, obsesji, upodlenia. Więc muszę teraz łykać inny hormon, co by tarczyca się nie obraziła na mnie całkiem. Jem dużo. Nie jem padliny. Nie jem mleka nieswojego gatunku ani nie spożywam miesiączki kury.

I przepraszam Cię, Ciało.


...ale na co moje pseudo-filozoficzne wywody, skoro nikogo to nie interesuje?

Powinnam grać to lepiej. Powinnam częściej ugryźć się w język, wymijać temat, unikać ludzi. Powinnam być bardziej krytyczna w stosunku do tego, z kim spędzam czas. Bo czas spędzony wśród ludzi, którzy chcą tylko mówić, a nie chcą słuchać, to czas zmarnowany.


Ludzie, którym brakuje empatii i ludzie z ograniczonym umysłem -- ich jest mi żal. 

Sama mam swój ideał, do którego dążę. Cytując wikipedię: The etymology of "compassion" is Latin, meaning "co-suffering." Zdecydowanie chciałabym bardziej.

To, że nie chcę związku nie oznacza, że jestem zgorzkniała. Zrozumiałam, że ja nie szukam związku w sensie romantycznym czy seksualnym. Ja szukam czegoś platonicznego, porozumienia na poziomie artystycznym i wspólnej obsesji na punkcie tworzenia czegoś. Znalazłam do tej pory jedną. Jedną, cenną perełkę. Więc nie, nie wmawiajcie mi, że to nie jest możliwe, a ja żyję w jakiejś idealistycznej bańce. Jeffini Beckini jest cudowna.

To, że nie chcę zostawić po sobie spuścizny nie oznacza, że nie interesuje mnie los dzieci czy ludzi. Jestem więcej niż tylko macicą i obiektem do spełniania erotycznych zachcianek lub reprodukcji. Kobieta, oprócz tego, że ma macicę, ma także serce i mózg. Kobiety są dla mnie ważne. To jak są traktowane i będą traktowane -- jest dla mnie bardzo ważne.

To, że nie jem produktów odzwierzęcych, nie oznacza, że coś mi się w głowę stało i że stawiam prawa zwierząt nad prawa człowieka, a raczej oznacza to, że nie jestem masowym mordercą ani padlinożercą, weganizm mi służy i dzięki temu wyszłam cało z depresji i zaburzeń odżywiania. Ale co takiego Kowalskiego mogą obchodzić moje motywy, skoro łatwiej jest powiedzieć weganie to chodzące dziwadła, anormalne kreatury; mięso by zjedli, a nie coś odpierdalają.

Nie mamy wspólnych tematów. Nie chcemy się porozumieć. Nie chcemy się słuchać. Każdy wie wszystko najlepiej, a na pewno każdy wie wszystko lepiej ode mnie, więc po co się odzywać? Zanim się odezwę, muszę wszystko przemyśleć bardzo dokładnie; odpowiedni dobór słów i nie wdawanie się w szczegóły. Albo, parafrazując Gandalfa, najlepiej nic nie mów. Wtedy jest szansa, że nie zrobię z siebie idiotki i nie będę szukała sztucznej uwagi wśród ludzi, których nawet już nie znam.


Coś mnie pcha do przodu. Chcę więcej. Moje życie jest dla mnie sceną. Śni mi się Szekspir (dosłownie, śnią mi się monologi, które recytuję w najbardziej nieprawdopodobnych sytuacjach).

Najlepsi artyści muszą być samotni. Najlepsi artyści zawsze wybiorą pracę nad ustatkowaniem się. Chciałabym, żeby moją spuścizną były moje portrety i odbicia, galerie dźwięków i ruchów. Chciałabym zagrać Ryszarda II, Hotspura i Ryszarda III. Hamleta, Saturninusa i Cassiusa albo Brutusa. Może nawet Iago. Chciałabym, żeby Marry Shelley napisała Viktora Frankensteina jako kobietę. To ten... o czym chcesz teraz porozmawiać?


Whither you will, so I were from your sights.


Copyright © Szablon wykonany przez Blonparia