czwartek, 31 grudnia 2015

Hard to see I won't always be alone.

Jest parę chwil po północy i cały świat dudni o tym, że mamy Nowy Rok, a fajerwerki mają mnie przekonać, że to jest szczęśliwa chwila i w związku z nadejściem Nowego Roku powinnam z uśmiechem patrzeć w przyszłość, gotowa na nowe wyzwania. Cały świat próbuje mnie przekonać, jak co roku, że wraz z nadejściem Tego Nowego coś się zmieniło i że niby na lepsze. Tymczasem znowu nie widzę nic szczególnego w tej nocy. Jest tak samo zimna jak poprzednia, i tak samo samotna, i tak samo długa, i tak samo okrutna, i tak samo niekończąca się.

Nic się nie zmieniło. Wszystko jest tak samo. Świat nas okłamał.

Na co mam czekać z radością w tym roku? Na samotność? Na ból? Na więcej przespanych dni i straconego czasu w letargu, bo tarczyca ma humory? Och, tak, nie mogę się doczekać. 

Na więcej samoobrzydzenia? Bo od kilku lat patrzę w lustro i nie poznaję osoby, którą widzę w odbiciu, ale ma coś takiego w sobie, że mnie odrzuca i nie chcę na nią patrzeć. Nie jest to osoba, którą znałam. Zmieniła się w kogoś, kim nigdy miała nie zostać. Obiecywała sobie, że nie zostanie. Obiecywała sobie za dużo. Nie składaj obietnic, których nie potrafisz dotrzymać. Teraz kim jesteś? Parodią samej siebie.

Patrzę w lustro i nie znam jej, ale mam wrażenie, że nie jest szczera; zwłaszcza ze sobą. Ale kto ją tam wie, może po prostu nie potrafi. Może należy jej współczuć. Mam wrażenie, że nie jest to osoba warta mojej uwagi, więc może dlatego jest niewidzialna. Jest to osoba bez imienia, bezpańska, niczyja. I chyba nie do końca wie jak sobie z tą wolnością poradzić, chyba łatwiej było by jej być niewolnikiem, przynajmniej miałaby imię, pana, i byłaby czyjaś. Ale samotność jest cholernie uzależniająca.

Więc na co mam czekać w tym Nowym Roku? Na więcej samotności? Na więcej tego gówna pozbawiającego sensu czegokolwiek, co robię? Bo nie mam się z kim tym podzielić, a jak mam, to ktoś wolałby się raczej zająć swoimi sprawami, niż moimi. No słusznie, każdy z nas jest egoistą, więc nie rozumiem dlaczego miałoby być inaczej w moim wypadku; w sensie, dlaczego ktoś miałby przestać być egoistą na rzecz mnie, nawet jeśli tylko na chwilę. 

Uwielbiam być niewidzialna. Zwłaszcza w towarzystwie. Uwielbiam być niema, nawet jeśli krzyczę.

Śmieję się, bo auto-cynizm pomaga mi jakoś przejść z tym do porządku dziennego. Samotność jest chujowa. Tyle powiem. Ale gorszy od samotności jest kompromis. Wybieraj, człowieku. Ja, osobiście, mam wrażenie, że już i tak na zbyt wiele kompromisów poszłam. Jeśli pójdę na kolejny, wyrzeknę się na zawsze osoby, którą jestem, i którą zawsze miałam być. (Nie, nie obchodzi mnie, że zdania nie zaczyna się od "ja" ani to, że w polskim języku raczej oksfordzkiego przecinka się nie stosuje, i co mi zrobisz.)

Zamiast szampana, sączę whisky. Napój muzyków, ambrozja bluesmanów. A cholerne fajerwerki, które głośnością zaczęły konkurować z moimi myślami, próbuję zagłuszyć muzyką. Zgadnij, jak rozpoczęłam ten Nowy Rok. JM i whisky. Samotnie siedząc w dresie przed kompem. Ktoś zdziwiony? Nie ja.

Ponieważ na ogół życie jest chujowe, wydzieliłam sobie kartkę w notesiku na Highlights of the Year: 2015. Żeby pamiętać, że nie wszystko jest takie złe, że w gruncie rzeczy moje życie jest całkiem niezwykłe i może powinnam to doceniać, a nie tylko być pazerna na więcej, i więcej, i więcej. 

Był to rok ciężkich decyzji dla mnie. I w jakimś stopniu, choć bardzo tego nie chce, mam wrażenie, że jakaś część mojego życia się skończyła na zawsze. Bo nie wyobrażam sobie powrotu z tego miejsca, w którym jestem obecnie.

Natomiast nie mogę się też oprzeć wrażeniu, że w tym roku wydarzyło się bardzo dużo; zbyt dużo bym mogła sobie z tym poradzić. Jestem rozdarta między trzema światami, trzema językami, trzema miastami, trzema miłościami. To stanowczo dużo na jedno serce. I wkurwiają mnie politycy, co rozwalają Europę od środka. Żeby Was tak, durne pizdy, piorun jebnął, żebyście otworzyli oczy na to, jakimi kretynami byliście, że dopuściliście w ogóle do takiej sytuacji!

Chciałabym sobie też obrać jakiś cel na ten rok, żeby móc widzieć krok po kroku osiągane cele. Żebym miała do czego dążyć, i żebym mogła widzieć faktycznie jakąś zmianę. A z drugiej strony, wiem, że Bóg śmieje się z moich planów, więc na co to komu? Życie i tak zweryfikuje.

Chciałabym jednak, żeby 2016 był raczej rokiem nadziei niż rozpaczy. I żebym chociaż wiedziała, czego tak naprawdę chcę i w jaki sposób najlepiej mogę wykorzystać czas, jaki został mi dany, używając tego, co mam. Na razie to nie jest klarowne. A raczej, jak już pisałam kiedyś, ja po prostu chcę za dużo. Nie potrafię wybrać. Więc dlatego tkwię w rozdarciu między tymi trzema światami. I to jest cholernie męczące.

JM zagrał Taking on water podczas jakichś warsztatów w Berklee. Powiedział, że to jest niedokończona piosenka, ale i tak ją zagra, bo słuchacze byli na tyle otwarci, że dzielili się z nim swoimi niedokończonymi myślami. Może też powinnam się nauczyć grać swoje niedokończone piosenki, nawet jeśli refren nie do końca brzmi tak, jak powinien, to lepiej jeśli go zaśpiewam, niż schowam w sobie, by nikt nigdy go nie usłyszał, aż piosenka będzie skończona. A co jeśli nie zdążę jej dokończyć?

Na koniec Taking on water. Niech tutaj sobie zostanie na blogu. Może będzie mi hymnem na ten Nowy Rok.



On a sailboat
I am slowly floating nowhere
Lost the memories of where I am and why
Black ocean churning
A million stars are burning
Planetariums were right about the sky

Once upon a day I set off on a journey
Wishing on the wind take me far from home
Now I'm on the waves
And I'm taking on water, hard to see I won't always be alone

There was a time when August sun was high and centered on me
But it did behind my back and settled down
Used to square up with the land used to size it in my hand but it fell behind the line that meets to sky

Once upon a day I set off on a journey
Wishing on the wind take me far from home
Now I'm on the waves
And I'm taking on water, hard to see I won't always be alone

Inside this storm 
Whipping in the wind, my sail is torn 
In other words, the ends I made are not my own

Hard to see I won't always be alone

I'm a sailboat I am slowly floating nowhere
Hoping someday I'll wash up on someone else's shore

środa, 30 grudnia 2015

Mój blues.

Chcąc podsumować ten rok muzycznie, muszę powiedzieć, że wciąż nie rozumiem bluesa tak bardzo, jakbym chciała. Umiem go już trochę z siebie wydobyć, natomiast nie chciałabym posunąć się tak daleko w swojej zuchwałości, by stwierdzić, że umiem go trochę z siebie wyśpiewać.
Nie czuję się odpowiednią osobą do obcowania z tym konkretnym gatunkiem. Nie dlatego, że nie chcę, ale dlatego, że odnoszę wrażenie, jakby moje wszystkie doświadczenia życiowe nie były wystarczająco tragiczne, by kwalifikować mnie do śpiewania bluesa. Muzyki, która jest niemal świętością dla tak wielu ludzi na tym świecie.
Natomiast blues wydobył ze mnie coś, czego nie mogę powstrzymać, ani nad tym zapanować. Mam po prostu wewnętrzną potrzebę śpiewania go, z głębi wnętrzności. Mój zdesperowany krzyk wydobywający się z samych trzewi. Jeżeli go z siebie nie wykrzyczę, to rozsadzi mnie od środka.
Wydaje mi się, że zrozumiałam trochę więcej w tym roku. Wydaje mi się, że każdy mój wcześniejszy blues, to była dziecinna paplanina, zabawa, obraza dla tak wielu wspaniałych, którzy uczynili ten gatunek fundamentem dla swojego życia.


 Ale nie chciałabym, by mój głos przeszedł niezauważony. I w swojej obronie pragnę powiedzieć tylko tyle, że mam ogromny szacunek dla tej muzyki, i że nigdy nie zabrzmię nawet w ułamku procenta tak dobrze jak Etta James czy B.B. King, jednak mój blues, mój okrzyk barbarzyńcy dopiero zaczął nabierać kształtu.
Nawet jeśli tylko śpiewam do ściany i brak mi tej finezji, którą miała Etta. Brak mi jej desperacji w głosie, nagłości i nutki swoistego buntu. Brak mi doskonałego wyczucia B.B. Kinga, który w trzech nutach potrafił wyrazić więcej, niż setki gitarzystów próbują powiedzieć przez dekady we wszystkich swoich dwudziestu albumach studyjnych.
Mój blues zaczął przypominać blues bardziej nie dlatego, że zaczęłam regularnie ćwiczyć. Nie. Mój blues zaczął być bluesem tylko i wyłącznie dlatego, że życie mi go odebrało i zmusiło do milczenia. A milczenie wywołało ogromną tęsknotę w mojej samotnej duszy, a tęsknota z samotnością wyryły potężną dziurę w moim sercu i tę pustkę wypełnić mogą tylko dźwięki. Mój blues zaczął nabierać koloru wtedy, kiedy ja zaczęłam nabierać wody w usta.

poniedziałek, 14 grudnia 2015

Nie chodzi o to, żeby życie tylko przeżyć.

Miałam jakiś plan na ten post, ale jakoś zniknął.

Miałam parę rzeczy, o których chciałam napisać, ale dałam sobie dwa dni na zastanowienie i postanowiłam nie ruszać tematu. Z wiekiem coraz bardziej rozumiem, że czasem powinnam się po prostu przymknąć dla dobra relacji, jaką mam z drugim człowiekiem. Nie chcę kreować konfliktu, jeżeli w jednym aspekcie się nie dogadujemy. Moja wrodzona upartość, a raczej upierdliwość, czasami wygrywa ze zdrowym rozsądkiem i próbuję "wyperswadować" komuś to, jak ma myśleć o świecie. Dopiero w retrospekcji uświadamiam sobie, jak bardzo to może wpłynąć na naszą znajomość. A może po prostu ciężko jest mi zaakceptować inny światopogląd? Z drugiej strony, jak tu być spokojnym i biernie akceptować wszystko co jest nam wciskane na siłę, bez uwzględnienia konsekwencji, jakie to będzie miało w przyszłości. Perspektywa powinna być większa, a nie: żyję tylko tu i teraz, oddycham utopijnymi mrzonkami o tym, jak to wszystko będzie wyglądać, a w między czasie będę sobie jakoś z boku, nie wychylając się, obserwować co robią inni, bo mnie to nie dotyczy, bo jestem ponad to.

Nie odezwę się, nie zaprotestuję, nie wykrzyczę, nie zawalczę, bo to i tak nie ma sensu. Bo to i tak nic nie da. Bo nie mam na to wpływu, więc z boczku, z boczku, popatrzę sobie. I jakoś to będzie.

W życiu nie chodzi o to, żeby tylko przeżyć. Z dala od zranienia, z dala od złamanego serca, z dala od rozczarowań. Z perspektywy czasu, jestem wdzięczna za każde z nich. Dlatego, że ostatecznie ukształtowały człowieka, którym jestem dzisiaj. Silniejsza, o to jedno rozczarowanie. Silniejsza, o to jedno złamane serce. Silniejsza, o to jedno zranienie. Pozwoliłam komuś na to, dałam komuś tę moc, znaczną przewagę nade mną. Nawet jeśli o tym nie wiedzieli. "Słuchaj, jeśli chcesz, to tu masz moje serce. Weź je, ufam ci. Możesz zrobić z nim, co chcesz. Cokolwiek by to miało oznaczać." Come rain, or come shine. Czy raczej, jak to w moim przypadku zazwyczaj bywało: come rain, or come shit. (Jazzowy standard, polecam wersje Coltrane'a. Barbi Straisand z JM też spoko.)

I jakoś, moje gigantyczne wielkości wszechświata ego, wciąż uważa, że to wszystko jest mi potrzebne. Uważam, w swej zarozumiałości, że rozczarowanie, odrzucenie, zlamane serce jest potrzebne. Zranienie. Melancholia. Smutek. Obsesja. Szaleństwo. A przede wszystkim samotność. 

Pękaj na pół, moje serce, bo najpiękniej śpiewasz, kiedyś złamane, zranione, samotne. 

Mam ataki paniki czasami. Przez tarczycę, niestety. K. też ma, więc to normalny syndrom. Jak mamy nadmiar stresu, czasami tak się dzieje. Nie umiem tego opisać. To trochę jak mieć ogromnego potwora w głowie, ktory pożera twój umysł, rycząc głośno, strasząc, że zaraz umrzesz, ale nie wiesz jak, i nie wiesz dokładnie kiedy to 'zaraz' nastąpi. Widzisz tego potwora oczami wyobraźni, a gdzieś w tle jeszcze słyszysz bicie swojego serca. Pulsuje. Pulsuje. Pulsuje. Staje. Na moment tylko. A gdy staje, twoje ciało jakby zastyga, a potwór zasysa twoje płuca do swojej paszczy, pozbawiając cię oddechu na kilka sekund. I na kilka sekund zapada absolutna cisza. Potem przypominasz sobie, że potrzebujesz tlenu, więc łapczywie nabierasz powietrza, a serce jakoś samo restartuje się i znowu zaczyna pulsować. 

Tak bym opisała atak paniki. Czasami łapie mnie, kiedy próbuje zasnąć. Czasami, gdy tylko wyjdę z domu. Czasami, gdy jadę metrem. Czasami, gdy siedzę na zajęciach. Próbujesz żyć normalnie, zagłuszać jakoś, albo przynajmniej oddalać w czasie każdy atak, ale potwór nie śpi. Czasami nie da się go powstrzymać, ale to nie znaczy, że należy poddawać się bez walki. 

Naprawdę, chciałabym nie musieć przez to przechodzić. Moja choroba pozbawia mnie czasami możliwości normalnego funkcjonowania. Nie mam siły wstać z łóżka. Wszystkie mięśnie mnie bolą bez powodu. Nie mogę zasnąć, mimo zmęczenia. Budzę się zmęczona. Nie mam siły żyć. Nie mam siły myśleć. Nie mogę się skoncentrować. Chcę się zabić. Za każdym razem jak widzę pędzący pociąg, zastanawiam się jakby to było gdybym po prostu wskoczyła na tory. Nie musiałabym się męczyć walką z niewidzialną chorobą, udawaniem, że nic mnie nie boli, bo tak łatwiej. Bo ludzie i tak nie rozumieją, że "przecież wyglądasz normalnie/zdrowo, więc coś sobie wmawiasz". Jasne. Bo życie z depresją nabytą przez jebaną niedoczynność tarczycy jest takie wspaniałe. Kurwa, depresja taka piękna. Zaburzenia odżywiania też. Niska samoocena jeszcze lepsza. Fizyczny brak siły na robienie tego, co kochasz też świetne. Lekka schizofrenia i paranoja spowodowana brakiem snu -- zajebista, nic lepszego od audio-wizualnych urojeń i gadania do lustra.

Nie skoczę. Nie skoczę, bo za bardzo chcę oddychać. Lubię oddychać.

Bo nie lubię pasywnie oglądać, jak życie ucieka ode mnie. Bo jestem upierdliwa i wiem, o co walczę. Bo mam nadzieję, jeszcze mam nadzieję, że mogę z tego wyjść. Bo czasami warto, dla tych rzadkich momentów, kiedy rozmawiasz z osobą, która zna cię od dzieca, i po 21 latach czekania, wreszcie mówi ci "jesteś naprawdę inna, jesteś wyjątkowa". Kiedy po tylu latach czekania, przyznaje że nie wiedziała, co wnosiłeś do jej świata swoją osobą. 

Kiedy czasami, zmęczona po całym dniu, i spocona po dwóch godzinach tańczenia, z przetłuszczonymi włosami i niezbyt wyjściowym makijażem wbiegam do metra. Rozglądam się. I widzę nieznajomego, którego znałam od dawna. Kiedy statystycznie prawdopodobieństwo naszego spotkania było mniejsze od trafienia szóstki w loterii, gdzie wygrana wynosiła miliony. Kiedy w patrzymy sobie w oczy przez kilka sekund, i nie uciekamy od tego spojrzenia, bo nie ma w nim nic dziwnego. Bo nasze dusze są z tego samego materiału.

Kiedy czasami widzisz jak coś leci dokładnie, precyzyjnie w twoim kierunku, chociaż nie oczekiwałeś tego zupełnie, nie spodziewałeś się, ani nawet nie marzyłeś o tym, ale jest tuż przed tobą, wystarczy tylko, że wyciągniesz rękę, złapiesz, i jest twoje. 

Dlatego warto. Dla tych momentów, jakkolwiek rzadkie by nie były, warto. 

sobota, 12 września 2015

Domek z kart.

Pisałam w ostatnim poście "nie byłabym w stanie się zobowiązać do jednej rzeczy na całe życie", a gdzieś indziej na blogu jest wspomniane, że posty są pisane pod wpływem chwili i niekoniecznie mają odzwierciedlenie w rzeczywistości. I tak jest. Moje posty to głośno wypowiedziane emocje, bez żadnego filtru ani kontroli. Z prostej przyczyny -- myśli zapisane i udokumentowane zazwyczaj już nie okupują miejsca w mojej głowie, mogę się od nich uwolnić, a w ich miejsca mogą zrodzić się nowe, potencjalnie lepsze. Lubię natomiast wracać do swoich dawnych myśli. Porównywać jaki postęp zrobiłam od ostatniego razu, kiedy w ten sposób myślałam. Być może zmieniłam całkowicie podejście.

Z mojego tygodniowego wyjazdu w sierpniu na warsztaty wiele rzeczy wyniosłam. Między innymi to, że życie jest podróżą. Jednego dnia wszystko masz poukładane jak w zegarku, ale, nazwijmy to, mobilność życia jest gwarancją jego niestabilności. Nie mogę więc oczekiwać, że to, o czym byłam święcie przekonana jeszcze miesiąc temu, będzie się zgadzało z tym, co uważam teraz.

Przyczyna jest prosta: okoliczności. Zmieniły się. Inaczej wygląda moje zachowanie w czasie spokoju, czy nawet nudy, a inaczej, kiedy moja potencjalna przyszłość, którą tak starannie próbowałam sobie poukładać i zaplanować przez tak długi czas, zostaje zniszczona. Jak zdmuchnięty domek z kart: siedzisz i dziergasz, żeby go ułożyć, w końcu, kiedy masz już wszystko pięknie, ładnie ułożone, już kładziesz ostatnią kartę, już szykujesz się do zrobienia zdjęcia, kiedy nagle wchodzi mama do pokoju i robi przeciąg, pytając cię, czy odrobiłeś zadanie domowe. Tak, odrobiłem. Zrobić ci kolację? Nie, dziękuję, nie jestem głodny. No dobrze. [Trzask drzwiami.] Czas pozbierać rozrzucone karty.

Mamy te zmienione okoliczności. Zburzone poczucie bezpieczeństwa. Oczy dookoła głowy. Przyszłość? Brzmi jak dobra bajka, która niegdyś mogła być snem możliwym do spełnienia. Dzisiaj nie martwię się o jutro, jutro będzie miało wystarczająco własnych trosk. Martwię się o rzeczy, nad którymi nie mam kontroli. Boję się o przyszłość nie moją, a dzieci -- również nie moich. (Głupie, nie?) Nie szukam trosk, same mnie znajdują.

Jeżeli czujemy się bezpiecznie i komfortowo, to możemy sobie pozwolić na luksus gadania głupot. Możemy sobie pozwolić na luksus problemów pierwszego świata. W momencie, kiedy jesteśmy obdarci z tego -- nawet jeśli fałszywego -- poczucia bezpieczeństwa, przewartościowujemy wszystko od początku do końca. Nagle to, co zdawało się mi odległe, jest bliższe i ważniejsze niż cokolwiek innego. Nagle dostrzegam, że jestem sama, z dala od domu, moja najbliższa rodzina jest rozbita w trzech różnych krajach, a źle się dzieje w państwie polskim. Martwię się. Jak moja mama sobie da radę w razie gdyby... Przecież jest tam sama. A ja tu. Co będzie z moim tatą w razie gdyby... Skoro pani Merkel i jej trujące macki duszą Europę i Niemcy. A ja tu. Rozsądniej byłoby nie martwić się o rzeczy, na które nie ma się wpływu. Ale w związku z piekłem, które zostało spuszczone ze smyczy minionego weekendu, moje ulubione hakuna matata nie pomoże.

Więc co się dzieje? Odzywa się patriotyzm. Odzywa się romantyzm. Odzywa się wiara. Bóg, Honor, Ojczyzna. Dokładnie w tej kolejności. W ciągu jednego weekendu zmienia się wszystko o sto osiemdziesiąt stopni. Z Polaczka na emigracji zmieniam się w romantycznego pielgrzyma tęskniącego za krajem. Za ojczyzną. Za czymś co jest moje, co jest mi znane. Co jest mi polskie. Wiersze Mickiewicza -- które zawsze lubiłam -- trafiają do serca, jak jeszcze nigdy wcześniej. Historia Polski -- zaniedbywana, ignorowana, olewana, przez luksus poczucia bezpieczeństwa -- staje się iskrą nadziei. Budzi się duch, poczucie przynależności, tęsknota. A ponieważ nie ma cię tam ciałem, jesteś tam całym sercem i modlisz się po cichu. Za dom, za ojczyznę. Za zmianę. Za poprawę sytuacji. Ale czasami, tak naprawdę, chodzi tylko o to, żeby zmieniło się cokolwiek. Że tak luźno przytoczę Hłaskę.

(Nasze powstania mają to do siebie, że zazwyczaj z góry są skazane na porażkę. 1863. 1944. Gloria victis. I tak dalej. Ale, jak to Kolonko powiedzial niedawno w MaxTV, pewne rzeczy trzeba robić dla zasady. Koło pewnych rzeczy nie wolno przejść obojętnie. Naprawdę, czasami nie ważny jest wynik walki, a to, że tę walkę się podjęło. Żeby historia i wszyscy obserwatorzy dookoła wiedzieli, że my tego nie chcieliśmy! Tak, to jest romantyczna idea. Ale jakże ważna! Jeżeli nie walczysz, to co robisz? Stoisz i przyglądasz się jak twój kraj płonie? Czyli wyrażasz na to zgodę? Powstańcy wiedzieli, że przegrają, a i tak ruszyli w ogień. Pamiętamy.)

Silny powiew wiatru może i zdmuchnął mój domek z kart. Ale sprawił, że wróciłam do początku. Tam, gdzie znalazłam spokój. Tam, gdzie moje miejsce. Święta nie jestem; daleko mi od tego. Wierzę w Chrystusa, a to jest moją siłą i światłem, kiedy wszystko dookoła już zgasło. 

PS A w co wierzysz? W Polskę wierzę.




piątek, 28 sierpnia 2015

Życie bez zobowiązań.

Mam problem ze zobowiązaniem. Ze zdeklarowaniem się, że "tak, to będę robić aż do śmierci". Nie potrafię się jednoznacznie określić i przypieczętować tego obietnicą, przysięgnąć, że nic się w tej kwestii nie zmieni. Że nigdy nie zboczę z drogi prawdy, że nigdy nie porzucę swoich przekonań i zobowiązań.Nie mówię też, że żyję w rozwiązłości. A przynajmniej nie w takiego rodzaju rozwiązłości, o jaki zazwyczaj chodzi. Moją rozwiązłość nazwałabym raczej rozwiązłością emocjonalną, jeśli już. Nazywając rzecz po imieniu: tak, jestem emocjonalną kurwą. Puszczam się za każdą emocją, która sprawi, że cokolwiek poczuje. Nie musi być to pozytywna emocja, może być negatywna, może być nijaka, wytarta, obita, brzydka, niewygodna. Musi sprawiać, że poczuję COŚ. Czy to nie jest jakaś forma uzależnienia?Znowu nie mylmy tego z uzależnieniem od adrenaliny czy poczucia strachu, bo to nie to. Nie szukam ekscytacji, ale jeśli sama już się zjawi, to jej przecież nie wygonię. Nie szukam wrażeń erotcznych, ale skoro już się pojawią, to przecież im nie odmówię. Nie szukam pokusy, ale skoro już tu jest, to jak mogłabym się jej oprzeć. Czy grzechem jest dać się ponieść chwili i pójść za głosem serca? (Najwyraźniej tak.)I właśnie widzisz, tu jest mój problem. Nie potrafię sobie odmówić. Nie chcę sobie odmawiać. Jestem strasznie nudnym człowiekiem, jeżeli pozbawię się i tej przyjemności. Przyjemności po prostu smakowania życia, takiego, jakim jest. Jak mówiłam, nie szukam przygodnego seksu. Jeżeli byś mnie spytał, czy chcę iść z toba teraz do łóżka, odpowiedziałabym nie. Ale nie wiem, czy jutro albo za pięć lat, nie będę siedzieć w takim samym barze, jak ten, i nie będę miała ochoty spróbować czegoś innego. Spełnić jakiejś fantazji, jakiegoś scenariusza z filmu. Zaspokoić jedynie moją ciekawość. Zobaczyć jak to jest.Ciekawość w końcu to pierwszy stopień do piekła. Tak mówią. Tylko jakiego piekła? Takiego prawdziwego czy piekła w sensie np. przez ciekawość dowiedziałaś się, że mąż cię zdradza i w ten sposób zaczęło się twoje piekło na ziemi: bo ty go bardzo kochasz, macie razem trójkę dzieci i nikt nie fatygował się przed ślubem, żeby podpisać intercyzę, ale wiesz, że w razie czego to mąż ma lepszych prawników od ciebie, więc w dużym skrócie masz przerąbane i teraz po prostu zbierasz tylko owoce swojej ciekawości; pierwszego stopnia do piekła, które sama nie wiesz kiedy się rozpętało.Jak mówiłam -- mój problem wynika z tego, że nie potrafię się poświęcić czemuś długoterminwo. I tu jest mój błąd. Krótkoterminowo? Bez problemu. Ale muszę mieć wyznaczoną konkretną datę, kiedy ten epizod mojego życia się skończy. Natomiast dlugoterminowo i na całe życie? Nie potrafię. Nie potrafię sobie tego nawet wyobrazić. Przez całe życie robić tylko jedną rzecz. Myślałam, że przez całe życie będę grać na gitarze, a zobacz co robię teraz. Pograłam raptem cztery lata, tak na serio-serio. Swój każdy dzień -- nieważne czy szkoła, wakacje, święta -- podporządkowywałam pod gitarę i ćwiczenie. Pod to zobowiązanie, które mnie ograniczało w jakiś sposób, a z drugiej strony dawało masę satysfakcji. Tylko nie dawało mi wystarczająco dużo satysfakcji w porównaniu do wysiłku włożonego w granie, by pozostać temu wierna przez reszte życia. (Mankament akurat tego konkretnego instrumentu, gitara jest po prostu strasznie niewdzięcznym instrumentem, zwłaszcza gitara elektryczna, zwłaszcza, jak się chce naprawdę grać sercem, a nie być rzemieślnikiem; bycie rzemieślnikiem nie jest złe, ale po prostu nie o to mi chodziło w graniu.) Niecałe cztery lata i moja psychika wysiadła. Nie mogłam tak dłużej, brakowało mi czegoś. Czegoś innego. Jakiejś zmiany.Z małżeństwem byłoby podobnie. Wytrzymałabym może cztery lata przy dobrych wiatrach (if you know what I mean). A potem zapragnęłabym jakiejś zmiany. Nic tak nie męczy jak rutyna. A chęć zmiany prowadziłaby do poszukiwań. Poszukiwania do niekoniecznie poprawnych moralnie i etycznie rozwiązań. Byłabym zwyczajnie ciekawa, jak to jest. A rzeczy, których jestem ciekawa na pewno nie byłyby zaakceptowane przez pastora. (Na przykład wypróbowanie relacji typu BDSM, przy czym ja jestem dominą; no nie ma opcji, żeby to przeszło na tej płaszczyźnie kościelno-duchowej, i żebym mogła wciąż bez wstydu nazywać się osobą wierzącą; i nie chodzi o to, czego mnie nauczył kościół, ale o to, w co ja sama wierzę i uznaję za odstępstwo od wiary.)Nie to, żebym potrzebowała akceptacji od pastora do zrobienia czegokolwiek, ale probuję jakoś zilustrowac mój problem.Mam wielki szacunek do pastora, ale jednocześnie zdaję sobie z tego sprawę, że gdyby usłyszał o moich poglądach na temat np. posiadania dzieci, jak i również metodyki zapobiegania powstawania tak owych, złapałby się za głowę i kazał pokutować. (Sama zresztą o tym wiem, ale z drugiej strony jestem zbyt dumna, żeby przyznać przed sobą, że zgodnie z doktryną, w którą próbuję wierzyć, jestem w błędzie i dopuszczanie takich myśli do siebie, jakie ja mam na temat anytkoncepcji albo teorii "co już jest człowiekiem", to grzech. Chyba. No bo ingerencja w organizm to grzech, tak?)Nie uważam, że zygota to człowiek, a zalążek czegoś, co może przeobrazić się w człowieka przy sprzyjających warunkach i czasie -- tak. Ale zapłodniona komórka jajowa to jeszcze nie człowiek. Czy popieram aborcję? Nie. A może raczej niezupełnie. Popieram prawo wyboru kobiety. Na tej samej zasadzie sama chętnie podwiązałabym sobie jajniki, bo z przyczyn różnych nie chcę mieć swojej reprodukcji. (Główna przyczyna to chyba jednak moja niezdolność do zobowiązania się; no zwyczajnie bym nie wytrzymała, a dziecko to jest długoterminowe zobowiązanie. Z drugiej strony nie utrzymuję żadnych stosunków seksualnych z płcią przeciwną (i nie zanosi się, żeby cokkolwiek się w tej kwestii zmieniło w ciągu najbliższych 40 lat), więc o czym ta rozmowa tak? Antykoncepcja mnie nie dotyczy, bo nie ma skuteczniejszej antykoncepcji niż abstynencja.Więc, wracając do małżeństwa, może to z mojej abstynencji wynika moja ciekawość? Abstynencja z kolei nie jest wynikiem mojego wyboru (chociaż częściowo być może i tak), a konieczności -- no zwyczajnie ni ma chopa we wsi, takiego co by chcioł; no i ni mo sie co dziwić, żadny chop nie chce dziewki, co ma w dupie zobowiązania, nie chce się rozmnażać i zdecydowanie bardziej woli spędzić samotny wieczór w teatrze niż w jego towarzystwie (w standardowym pakiecie kolacja + kino.) No przykro mi, że nie pasuję do szablonu.Jak już tak długo czekałam, to mogę poczekać jeszcze trochę. Pierwszy pocałunek powinien być z kimś wyjątkowym. Pierwszy seks też. Dlatego dobrze, że mam lustro i wibrator w domu. Oops, my hand slipped.x
x

czwartek, 13 sierpnia 2015

Materiał do zapamiętania, punkt 1.

...poharatać ich zaraz po negocjacjach.

Mrugam oczkiem do wtajemniczonych ;) Ale nie o tym post. Materiał do zapamiętania dla mnie:

  1. jeżeli jest cokolwiek w twoim życiu, co już ci nie służy, nie rozwija, sprawia ból, to pozbądź się tego; bez względu na konsekwencje.
  2. zaakceptuj w końcu to, że nie zawsze "wiesz najlepiej" i przestań projektować sobie obraz rzeczywistości na taki, który odpowiadałby temu, który masz w głowie -- nie zawsze to, co sobie wyobrażasz jest takie w realu
  3. nie uprzedzaj się do ludzi, mogą cię zaskoczyć (i to pozytywnie)
  4. zaufaj trochę bardziej swoim umiejętnościom, czasami warto
  5. zaufaj czasem ludziom, chociaż nie zawsze warto

Omówię punkt pierwszy, czyli pozbywanie się toksyn z życia. Na początku jest cudownie: dogadujecie się, przymykacie oko na swoje wady, sami nie dostrzegacie problemu, bo w zamian za kilka miesięcy chłodu i milczenia dostajecie kilka intymnych rozmów i możliwość pogłębienia relacji, wzniesienia jej na wyższy poziom wzajemnego wtajemniczenia (wtajemniczacie się wzajemnie w siebie). Doświadczenie takiego dogłębnego, choć stopniowego, wtajemniczania się w siebie jest generalnie przeżyciem jedynym w swoim rodzaju, bo nie zawsze mamy okazję poznać sekrety ludzi, z którymi utrzymujemy kontakt. Kiedy poznajesz kogoś do kości, znasz jego sposób myślenia, potrafisz przewidzieć jak zareaguje, wiesz, co czuje, nawet jeśli ci o tym nie powie -- gratulacje, znacie się całkiem nieźle, relacja do pozazdroszczenia. 

Czasami może znasz tę osobę, aż za dobrze. I w miarę jak sam ewoluujesz, życie w jakiś sposób wskakuje na inne tory niż te, które planowałeś, coś  się zaczyna psuć. Coś, co było wcześniej zaletą, zaczyna przeszkadzać. Niekoniecznie jest już wadą, ale na pewno stoi na przeszkodzie w jakiś sposób. Przeszkadza. Jak drzazga. Wbijesz sobie w palec dość  spory kawałek drewna, z początku tylko przeszkadza, może tyćkę swędzi, ale w strachu przed bólem boisz się ją wyciągnąć. Zdajesz sobie sprawę, że jak nie wyciągniesz, to istnieje taka możliwość, że powstanie tam stan zapalny, ale ryzkujesz mimo to. Stan zapalny to tylko możliwość, czyli albo pojawi się albo nie, natomiast ból przy wyciąganiu drzazgi to już pewnik, bo to nie pierwsza drzazga, którą sobie wbiłeś. Stan zapalny jednak się rozwija, a ty na to pozwalasz, bo... W zasadzie sam nie wiesz dlaczego, ale już zdążyłeś przyzwyczaić się do tej drzazgi, więc może żal ci ją wyciągać.

Dopiero jak zaczynasz płakać z bólu, to zastanawiasz się, czy to nie przypadkiem przez tę drzazgę w palcu. Stawiasz sobie diagnozę: tak, to przez drzazgę. W końcu dochodzi do ciebie, że czas coś z tym zrobić. Trochę jesteś przywiązany do drzazgi, bo już tak długo była w twoim palcu, ale z drugiej strony zaczyna cię powoli zabijać, więc może rozsądniej będzie ją wydłubać, chociaż sentyment pozostaje, bo to drzazga z brzozy, której chodziłeś się zwierzać i żalić tyle razy, odkąd na nią niechcący wpadłeś te kilka lat temu. Zwlekasz z decyzją, ale w sercu przeczuwasz koniec tej rozterki i jednoznacznie głosujesz, że trzeba jakoś się przemóc i usunąć źródło cierpienia.

Wyłączasz na ten moment sentyment, bo musisz być trzeźwy emocjonalnie. Musisz doprowadzić tę operację do końca, nie możesz przerwać w połowie, tylko dlatego, że sobie pomyślisz o czasie, który spędziliście razem. Usuwasz. Kończysz ból. Wyciągasz drzazgę i jedyne co ci o niej jeszcze przypomina, to tylko czerwony, spuchnięty palec i mała dziurka, w której się zagnieździła przez tyle czasu. Przez pierwsze trzy tygodnie to cię nie rusza, bo wiesz dokładnie dlaczego podjąłeś taką decyzję.

Coś się zaczyna dziać w czwartym tygodniu. Przejeżdżasz przez park, przypominasz sobie o brzozie, coś w tobie pęka. Inaczej myślisz o tym, co się stało, może zaczynasz trochę żałować i gdyby brzoza odezwała się do ciebie, nie mógłbyś już ufać sobie z tym, jak zareagujesz na to. Na szczęście brzozy nie mówią. (Brzozy to w Smoleńsku. Hehehe. To nie było śmieszne.) 

A pod koniec tygodnia łez i tęsknoty, siedzisz w klubie, słuchasz jam session i fundujesz sobie dwie whisky na wieczór. (Whisky nie sprawia, że nie czujesz bólu, ale skutecznie go przytępia. Jak znieczulenie przewodowe u dentysty.) Ktoś śpiewa piosenkę twojego ulubionego artysty. Z entuzjazmem wyrywasz się z siedzenia, krzycząc: Tak! John Mayer! W końcu na jamie! Ju-hu! Nie obchodzi cię, że się zbłaźnisz. Po dwóch whisky już nic cię nie obchodzi, do tego stopnia, że wychodzisz na scenę i śpiewasz trzy piosenki. (Okazuje się, że whisky nie tylko przytępia ból, ale też pozbawia resztki rozumu.) Przejmujesz kontrolę na parę minut, ty decydujesz kiedy kto gra solo, a kiedy kończy. Potem jakoś naturalnie przechodzisz w muzyczną konwersację z puzonistą, call and response. Dobrze wam idzie, daje ci to masę frajdy, a jeszcze więcej satysfakcji, bo w końcu możesz się popisać, co potrafisz, i w zasadzie zastanawiasz się, dlaczego przez cały tydzień tak bałeś wyjść na jam i "pozamiatać" (ale tą nowo-nabytą pewność siebie, żeby nie powiedzieć arogancję, zawdzięczasz dwóm szotom whisky i odrobinie desperacji, bo wciąż czujesz ból po tej drzazdze, więc szybko oddalasz te myśli od siebie.) 

Słowa I don't need no doctor for my hope to live is gone nabierają zupełnie nowego znaczenia; to nic, że utwór jest niemalże skoczny i wesoły. To nic, że pomyliłeś "People Get Ready" z "Waitin' on the World to Change" i zacząłeś śpiewać to drugie. Nie obchodzi cię nawet to, czy stroisz czy nie. Wręcz jesteś zaskoczony, że "łoo, dwie łyski i nadal czasem stroję", a jak pan, który uderzał w bęben afrykański odpowiada na ten okrzyk zdziwienia, że "zawsze stroisz", to nie wiesz, czy on tak na serio, czy po prostu zrobiło mu się ciebie żal, bo produkujesz się na tej scenie, myślisz, że robisz coś fajnego, a tak naprawdę wzbudzasz współczucie wszystkich obecnych.

Schodzisz ze sceny. Ubawiłeś się przednio. Tylko, czy to wystarczy?

- - -

Pisałam kiedyś, że kontaktu z nią nie zamieniłabym na nic innego. Może jednak się myliłam. Może jednak zamieniłabym na brak wyrzutów sumienia i bycie niewidzialną, ale na moich warunkach. Może zamieniłabym na to, co mam teraz. Nie ma nas. Nie mam jej. Jestem ja i ja w Londynie. A ja w porównaniu do ja w Londynie, to dwie różne wersje mnie, które w żaden sposób nie współpracują ze sobą.

sobota, 6 czerwca 2015

To die, to sleep... to sleep. Perchance to dream.

Hashimoto. Tak bardzo mam ciebie dość...

Męczy mnie to, że muszę pracować dwa albo i trzy razy ciężej na efekty, na które zdrowa osoba nie musiałaby aż tyle czekać i nie musiałoby ją to aż tyle wysiłku kosztować. A efektów jak nie było, tak nie ma. Może jednak za mało się staram? (Jak mam się starać bardziej z bólem chronicznym, który nęka mnie każdego dnia, innych symptomów już nie licząc; jak niby sobie z tym radzić? To za dużo... Za dużo do udźwignięcia dla mnie. Czasami mam wrażenia, że sobie nie poradzę z tym nigdy, a pewnego dnia stwierdzę, że już wystarczająco długo czekałam, wystarczająco długo walczyłam i że mam dość, to koniec.) A może to jest kolejna lekcja od Boga w cierpliwości i pokorze. (Mogę się już zacząć śmiać? Wcale mi do śmiechu nie jest.)

Męczy mnie czekanie. Czekam całe życie. Na wszystko. Na wszystkich. Końca czekania nie widać. Nic nie przychodzi. Każdy rok wygląda mniej więcej tak samo od zawsze. Nic szczególnego się nie dzieje, ale ja i tak dalej na to cokolwiek szczególnego czekam. Na mnie nikt nie czeka. (I dobrze? No trudno.)

Codziennie walczę ze sobą, czy wstawać z łóżka, czy nie. Perspektywa przespania całego dnia i całej nocy, i potem kolejnego dnia i kolejnej nocy, i kolejnego, i kolejnej, jest tak kusząca. Prysznic? Naprawdę biorę go raczej z konieczności niż z dyskomfortu. Spać. Nie budzić się. Nie musieć walczyć ze sobą, żeby ciągnąć dalej takie życie. Życie nie moje zresztą. Jakiejś innej osoby -- być może. 

Wyzdrowieć. Skończyć studia. Znaleźć pracę. Zaadoptować psa. Może drugiego też. Albo cztery. Żyć. Spać całą noc, a rano budzić się bez bólu w każdej części ciała i duszy. Pewnego dnia spojrzeć za siebie i pomyśleć: hej, życie było łaskawe, ale już czas na mnie. Uśmiechnąć się do swojego odbicia w lustrze po raz ostatni. Zapomnieć. Umrzeć.

Z mojego subiektywnego punktu widzenia to ja jestem tutaj 'osobą pokrzywdzoną'. Jak już mówiłam, mój punkt widzenia jest subiektywny, i zawsze taki będzie, bo to ja się z tym zmagam na co dzień. Z obiektywnego punktu widzenia -- nawet nie powinnam pisać tego postu, bo nikogo to nie obchodzi, co nie. No właśnie, w tym problem. Moje widzenie siebie nie jest obiektywne i nigdy nie będzie. Ten post jest przede wszystkim dla mnie, a jak ktoś go przeczyta, to też w porządku.

Brak mi już słów. Jestem zmęczona. ''Dobrze ci tak. Zasłużyłaś na to.'' Pewnie tak.

niedziela, 3 maja 2015

Moje hipotetyczne dziecko byłoby weganem.

Weź się hashimoto... Było fajnie, miło spędziliśmy czas, pośmialiśmy się, ale teraz zasadniczo mógłbyć wyjść i nie wracać. Nie mam siły na nic. Hormon, który łykam nie jest przyswajany i to czuć, będę musiała chyba zmienić lekarza i preparat na jakąś hybrydę T3/T4. Śpię po 12 godzin, wszystko mnie boli, cały czas jestem zmęczona. Nie rozmawiam z nikim na ten temat, bo co to da. Ani oni nie są w stanie sobie wyobrazić, jak to jest żyć z ciągłym bólem w całym ciele i pogarszającą się depresją, za którą nie jesteś odpowiedzialny. Jeżeli jest jedna rzecz, którą chciałabym, żeby moi znajomi i rodzina wiedzieli na temat mojej choroby, to to, że to nie moja wina.

Nie wiem, dlaczego to mam. Podobno choroba dziedziczna, więc jeżeli ktokolwiek jeszcze żył w nadziei, że założę rodzinę (od małego powtarzałam, że tak się nie stanie), to teraz powinien sobie uświadomić: nie jestem na tyle egoistyczną osobą, żeby przekazywać złe geny niewinnej osobie, a co gorsza sprowadzać ją na ten nienormalny świat i narażać ją na cierpienie. A cierpieć będzie na pewno, bo każdy cierpi. Nie to, żebym miała z kim tę osobę stworzyć, ale w sytuacji hipotetycznej mówię zasadniczo NIE. Nie, nie obchodzi mnie to, że można dopasować dawkę hormonu -- co to da? Geny zostaną przekazane, a oprócz choroby autoimmunologicznej, mam za sobą walkę z ED oraz wrodzone skłonności do różnego rodzaju zaburzeń psychicznych. A dziecko zasługuje na zdrową matkę! 

To nie jest też kwestia tego, że jeszcze nie poznałaś odpowiedniego mężczyzny oraz zobaczysz, jak się zakochasz, to będziesz chciała mieć dziecko. Po pierwsze jest to strasznie seksitowski najazd na autonomię i własny wybór kobiety. A po drugie, jeżeli sama nie chcesz dziecka, a w końcu uginasz się, bo partner chce, to wygląda na to, że zaszło tu zjawisko pewnego rodzaju szantażu emocjonalnego, a ty zostałaś obdarta z przywileju wolności. Nie rodzisz dziecka, bo chcesz, tylko rodzisz dla kogoś. Temat rzeka, książki można by pisać i pisać...

(Tak to wygląda mniej więcej dla osób z podobnymi poglądami do moich.)

U mnie to nie jest kwestia poznania lub nie-poznania odpowiedniej osoby. Nie jest to też kwestia egoizmu ani braku empatii. (Proszę zauważyć, że zazwyczaj ludzie, którzy naciskają na rozmnażanie się, na pytanie "dlaczego masz dziecko?" zazwyczaj odpowiadają "bo chciałem/am". Bycie rodzicem na pewno jest fascynującą przygodą, ale nie zaprzeczajmy, że wyrażenie "ja chcę" nie jest egoistyczne. Zarzut domniemanego brak empatii jest również zabawny, ponieważ jak już wspomniałam wcześniej: każdy cierpi, więc sprowadzając dziecko na ten świat, nie uchronisz go przed cierpieniem. To taka mini-dygresja z mojej strony.) Główną przyczyną, dlaczego NIE, jest mianowicie fakt, że nie jestem osobą kompetentną do tego typu zadania. 

Już pomijając kwestie zdrowia fizycznego i psychicznego, nie jestem kompetentna, bo nie umiałabym sobie poradzić z hipotetyczną sytuacją, gdyby mojemu hipotetycznemu dziecku przyszło do głowy pójść w moje ślady i np. złapać obsesję na punkcie czegoś, która zaowocowałaby samookaleczaniem, depresją, zaburzeniami odżywiania. Albo na przykład moje dziecko urodziło się z chromosomami XY, a potem synek w wieku nastoletnim decyduje, że skoro świat krzyczy, że transformacja z faceta w kobitę jest okej, to on w sumie też od zawsze czuł się kobietą i w sumie to on chce rozpocząć terapię hormonalną, i przejść operację zmiany płci, bo jak nie, to dalej będzie miał depresję, dalej będzie się okaleczał, dalej będzie miał zaburzenia odżywiania, bo matka była zła. Przykro mi, to nie na moje poszarpane nerwy, nie na moje serce, nie na moje uczucia, nie na moją duszę. Nigdy nie będę przygotowana na takie rewelacje. Są ludzie, którzy potrafią sobie z tym poradzić i chwała im za to, ale ja do tej grupy nie należę. A to jest tylko jeden scenariusz, a możliwości jest tysiące. Columbine High School, ktoś pamięta może? Pytanie "czy wierzysz w Boga?" i za odpowiedź TAK kulka w łeb. Jak już mówiłam, to nie na moje nerwy, ani nie na moje serce. (Rozmawiałam o tym kiedyś z kumpelą z dzieciństwa, jak wracałyśmy z Wrocławia. Moje podejście do tematu skomentowała z wyraźnym zastanowieniem w głosie: "nigdy nie myślałam o tym w ten sposób.")

W każdym razie uwielbiam sytuacje hipotetyczne, zwłaszcza, kiedy każdy próbuje mi udowodnić, że moje wybory życiowe są nienaturalne. Rozejrzyj się dookoła. Zobaczysz na pewno samochody i betonową dżunglę. Co jest w tym naturalnego? Nie żyjemy w naturalnym świecie (myślę, że poprzedni akapit wystarczająco dużo powiedział na temat nienaturalności). Jesteś weganką? A jakbyś była na bezludnej wyspie i do jedzenia byłoby tylko mięso, to co byś zrobiła? 


No dobrze, to skoro tak lubisz hipotetyczne sytuacje, to teraz ja zadam pytanie: a jakbyś żył na planecie, nie na bezludnej wyspie, na której jest pod dostatkiem warzyw, owoców, ziaren i orzechów, wystarczająco, żeby się najeść za każdym razem... Co byś zrobił? Weganizm nie jest drogi, ryż, kasze, banany, ziemniaki -- to nie jest jedzenie dla elity, więc wymówka "bo nasiona chia są TAKIE DROGIE" jest naprawdę słaba. No tak, oczywiście, kurczak na pewno był ze szczęśliwej farmy i był na pewno bardzo szczęśliwy, że go zabito, by mógł wylądować na twoim talerzu, bo to był kurczak samobójca.


#kurczaksamobójca


Aby stworzyć jednego hamburgera potrzeba ok. 660 galonów wody. To jest ok. 32 pryszniców. Jeżeli jedna osoba zmienia swój "zwykły" samochód na tzw. hybrydę, to ogranicza roczną emisję dwutlenku węgla o 1 tonę.  Jeżeli jedna osoba odrzuca mięso i nabiał, przechodzi na dietę roślinną, to w ciągu roku ta jedna osoba zmniejsza emisję dwutlenku węgla o 1.5 tony. Taka ciekawostka. 


Moje hipotetyczne dziecko, po odstawieniu od cycka, byłoby wychowywane na diecie roślinnej i od małego uświadamiane o tym, dlaczego mama żyje inaczej niż większość społeczeństwa. Żadnego mleka krowiego, pełnego hormonów, krwi i ropy. Pranie mózgu? Nie. Ja jedynie mówię jak jest, cytując Maxa. Ale to wszystko to przecież tylko sytuacja hipotetyczna.


BONUS:
Już nie bądź taka święta, przecież ty też jadłaś mięso i jogurty i sery i mleko i jajka!
Tak. Srałam też do pieluszki, ale z tego też wyrosłam. 

Czytaliście kiedyś filozofię Kanta? Wyjaśnię po krótce własnymi słowami: OŚWIECENIE, to jest wyrośnięcie z niedojrzałości i podążanie za własnym rozumem. To tak w skrócie. Generalnie polecam.

niedziela, 19 kwietnia 2015

Arogancja i ego (oba moje).

Szykuje się emocjonalny onanizm, więc generalnie nie polecam, jeżeli ktoś ma OCD lub też nie sympatyzuje się z moją skromną (wcale nie) osobą.

Po pierwsze, chcę z tego miejsca powiedzieć, że jestem strasznie arogancka. Mogę to maskować sztuczną życzliwością, ale prędzej czy później żmija ze mnie wyjdzie i z naturą nie wygrasz. W żadnym wypadku nie jest to dobra cecha, ani tym bardziej komplement. Co najwyżej ogromna wada, którą strasznie ciężko wykorzenić albo kontrolować. Mam wiele wad. Chyba więcej niż zalet (coś się znajdzie, dobra? żeby nie było, że jeżdżę już tak całkiem po sobie), ale najgorsza to chyba jednak ta moja arogancja. (Albo mistrzostwo w posługiwaniu się pasywną agresją, któreś z tych. W każdym razie życzyłabym sobie, żebym tak potrafiła się przemóc czasem i nie pyskować do ludzi dla zasady, jak ja to lubię najbardziej i żeby na dzień dobry nie odpowiadać tonem gbura, sprawiającym, że osoba ma ochotę się tylko wziąć i powiesić.)

Po drugie, zważywszy na punkt pierwszy, nie mam pojęcia dlaczego jestem do tego stopnia arogancka, że uważam, wręcz żądam, by tak zwani przyjaciele byli przy mnie, kiedy sobie tylko tego zażyczę. (No mówiłam już coś o tej pasywnej agresji, tak? Właśnie coś tak czuję, że w tym poprzednim zdaniu wręcz jest jej nadmiar. Nie panuje nad tym, nie wiem, jak pisać zdanie, żeby nie brzmiało jadowicie i cynicznie.) Zapytałam, czy ma ochotę przyjechać -- dobra, spoko, przyjadę. Kilka tygodni później -- wiesz, tu mam lepszą opcję niż spędzanie czasu z tobą, dam ci jeszcze znać. Kilka dni przed spotkaniem -- jestem chora, ale przyjadę, ale tak w sumie to jednak wolałabym nie, bo mam lepszą opcję. Generalnie spoko. Dzięki. Najgorzej jak ktoś cię ignoruje, w sensie nie powie ani jednoznacznie tak ani nie. Albo powie zastanowię się i nie daje odpowiedzi, po prostu zapomina/olewa temat, a potem ty, naiwny idiota, czekasz na odpowiedź, chociaż powinieneś się domyślić, że zastanowię się znaczy zazwyczaj nie.  

Żyjesz już tak długo na tym świecie i wciąż, naiwny idioto, dziwisz się za każdym razym, kiedy ludzie cię ignorują. Nie ma w tym nic dziwnego. Żadnego zaskoczenia. Po prostu to jest tak częste zjawisko, że nie powinno już robić na mnie wrażenia, a jednak robi. Robi takie, że jest trochę przykro. Bycie ignorowanym człowiekiem powoduje, że nie chcę się integrować z nowo poznanymi ludźmi. Boję się.

No mówię, że jestem do tego stopnia arogancka, żeby wymagać na innych, by spotkali się ze mną. No kurwa. Każdy ma swoje życie i swoje plany, tak? Rodzice mają siebie na wzajem, są zbyt zajęci sobą na wzajem, ciągłym pierdoleniem przez telefon, tenisem, seksem i chuj wie czym jeszcze, szczerze mówiąc, mam dość. No a przyjeciele, jak to przyjaciele, mają swoje życie, swoje kariery, swoje studia, lepsze opcje. 

Krótka dygresja: miałam psa, ale zdechł 1,5 roku temu. (Psy są lepsze niż ludzie, a w każdym razie na pewno lepsze niż ja.) Niewyobrażalnie dużo potrafiła mi wybaczyć. Ja tak nie potrafię. Patrzę na te nasze wspólne lata i żałuję, że nie byłam wystarczająco dobrym właścicielem dla niej. Zawsze wydaje mi się, że jestem ciepłą osobą. Cierpliwą. Kochającą... A gówno prawda, jestem do tego stopnia arogancka, żeby tak właśnie myśleć o sobie (a potem się jeszcze dziwie, dlaczego jestem sama, NO RZECZYWIŚCIE BARDZO TO DZIWNE I PODEJRZANE) ale o tym więcej w punkcie 'po trzecie', ale ten... Dlaczego lubię psy? Bo są lepsze ode mnie w zachowywaniu się w stosunku do ludzi, pokazują wdzięczność i praktycznie zawsze mają dobry humor. (Jasne, są wyjątki od reguły, ale generalnie jak mam wybierać między agresywnym psem, a kotem, to wolę jednak psa, bo koty są za bardzo podobne do mnie samej, dlatego nie stanowilibyśmy zgranej pary.)

I dobra. Niech tak będzie. Nie mam prawa oczekiwać, że ktoś się ze mną spotka albo zostawi karierę/obowiązki/jakąkolwiek lepszą opcję ode mnie, żeby pójść ze mną dajmy na to na koncert gościa, którego akurat lubię, albo na sztukę, którą możnaby zobaczyć. Kończy się na tym, że idę sama. Z żartów śmieje się sama do siebie. Z udanych improwizacji uśmiecham się tylko do muzyków i do siebie. Mam jakąś tam reakcję na sztukę, która manifestuje się na moim ryju mojej twarzy, a wszelkie komentarze na temat tego, co się dzieje muszę zachować dla siebie.


Po trzecie, i ostatnie na tę chwilę, mam masywne ego. Naprawdę, mam ego rozmiarów wszechświata. Wiecznie niedopieszczone, megalomańskie, narcystyczne. I jeszcze się dziwię, że ludzie nie chcą spędzać ze mną czasu. LOL. Czuj ironię, co nie. Powinnam się przyzwyczaić, ale nie... Ta bardziej ludzka część mnie wtedy musi się odezwać. I domaga się to to więcej uwagi (mówiłam, EGO) i więcej czułości, jakbym na to zasługiwała z definicji.

No nie. Tak nie jest.

Mogę sobie być człowiekiem. Bardzo zagubionym człowiekiem, bardzo niedoskonałym człowiekiem, bardzo irytującym, bardzo niewdzięcznym, bardzo złośliwym, bardzo podłym. Albo nie wystarczająco dobrym, nie wystarczająco pięknym, nie wystarczająco ciepłym, nie wystarczająco kochającym. Zawsze jestem albo za bardzo, albo nie wystarczająco  c o ś.  Staram się, ale staranie się nie jest wystarczające, a ja nie mam siły już próbować coś zmienić, skoro to nie przynosi efektów. Szybko się zniechęcam, jak widać.

Nigdy nie będę niczyją lepszą opcją ani priorytetem. I ten stan rzeczy zawdzięczam sama sobie. Brawo, tego chciałam w końcu, co nie. Brawo. Mission, kurwa, accomplished.

W dziwnych czasach się urodziłam, a na świat nie prosiłam się przecież. Jestem tu wbrew własnej woli. Ale zabić też się nie zabiję, bo wtedy to by oznaczało, że jestem jeszcze większym tchórzem i nie mam jajec, żeby poradzić sobie z samą sobą.

A może to tylko moja wyobraźnia. Naprawdę, mam wrażenie, że nadinterpretuję rzeczy, żeby ''wyszło na moje'', co nie ma nic kompletnie wspólnego z rzeczywistością. No, ale my -- ludzie z ego wielkości kosmosu -- mamy właśnie ten problem, że albo będzie po naszemu, albo wszyscy wypierdalać. Co zrobisz, butów nie zjesz.

Jak już mówiłam, jestem bardzo pogubionym człowiekiem. Oprócz arogancji i ego, jestem strasznie słaba. Mówię ludziom, żeby byli silni, kiedy im się noga powinie albo zdrowie podupada, a jednocześnie sama jestem najsłabszą osobą na świecie. Trzeba dobrze rozgrywać te karty, no co.

Czego potrzebuję? Potrzebuję autorytetu. A ponieważ jestem strasznie arogancka, ciężko mi znaleźć autorytet. Nie mam pasji do niczego, przez to ciężko mi znaleźć autorytet. To znaczy pasja była, ale wyszła. Mam wrażenie, że w którymś momencie swojego życia popełniłam ogromny błąd i nie mogę zlokalizować tego konkretnego momentu, żeby to naprawić, a od tego momentu wszystko w ruchu jednostajnie przyśpieszonym zaczęło się pierdolić i pierdoli się nadal, a będzie tylko gorzej, coś tak czuje. (Nigdy nie rozumiałam fizyki, ale zdanie zabrzmiało pseudofilozoficznie w mojej głowie, jak z gimbazy, więc postanowiłam je tu napisać).

Nie wiem, co chcę robić w życiu. Nic.  Jakim cudem z osoby, która tak bardzo była zdeterminowana do osiągnięcia określonego celu, stałam się osobą, która nie ma pojęcia, co robi, i tylko stara się przeżyć z dnia na dzień? Poegzystować. Co to za życie? Wiem, że inni mają większe problemy, ale moje też nie są małe i wkurwia mnie, jak ktoś, nie mając pojęcia, jak to jest się zmagać z deformacją ciała w lewej kończynie na codzień, albo jak to jest żyć z chorobą autoimmunologiczną, która powoduje różne dziwne rzeczy w twojej psychice... Pewnie wszystkie moje pseudoproblemy biorą się właśnie z tego, ale choroby to nie obchodzi, że ja jestem tylko człowiekiem. Zdawanie sobie sprawy z tego, że to wina choroby, a nie moja jako-taka, nie ułatwia mi życia, ani nie pomaga tego zaakceptować. 

Brak mi pokory, cierpliwośći, determinacji, akceptacji... W zasadzie we wszystkim jestem wybrakowana. Nie jestem miłą osobą. Jestem nieprzyjemną i trudną osobą. "Ona chyba ma trudny charakter" powiedziała pewna ciziunia na mój temat i chociaż sama inteligencją nie grzeszyła, w tym chyba miała rację. Jestem trudna. Najbardziej dla siebie, bo widzicie, o tyle o ile moi znajomi mogą zdecydować, że nie chcą ze mną spędzić tego wieczoru, to ja muszę żyć ze sobą i swoim aroganckim ego 24/7. Ten post się rozrósł za bardzo. Bełkot strasznie bełkotliwy. No i chuj no i cześć.

(Nie zdziwię się, jeśli mnie nie polubisz po tym poście jeszcze bardziej. Ja siebie też nie lubię. Pjona!)

czwartek, 26 marca 2015

Kim jesteś?

Mam taki osobisty żart, kiedy idę do Starbucksa po kawę, przedstawiam się nieswoim imieniem (to właśnie jeden z uroków tej kawiarni, że interesuje ich twoje imię; no i grają jazz, zazwyczaj). Samotne życie trzeba sobie urozmaicać, bo naprawdę nie licząc kilku samotnych wypadów do teatru, szara codzienność bywa bardzo mało ekscytująca. Alkohol nie pomaga. Papierosy też nie. Więc kto mi zabroni bawić się w taki sposób, zwłaszcza, że nikogo to nie krzywdzi, zwłaszcza, że mnie nie znają.

(Tak na marginesie, to okazuje się, że więcej ludzi rozpoznaje mój sztuczny pseudonim "artystyczny", nawet jeśli nie mam twarzy na profilowym na fejbuku. A potem co? Idziesz studiować, zmieniasz imię i nazwisko na autentyczne, dodajesz swój ryj i okazuje się, że jednak nie masz imia, nie masz twarzy, a znajomki cię wyrzucają ze znajomków.)

Zaczęło się to w sumie w Polsce z Beckimi, a ja postanowiłam kultywować tradycję na obczyźnie. I tak chodzę po sojowe latte, czasami irytując się, że nie realizują mojego zamówienia dokładnie i nie przykładają się, i zamiast sojowego latte dostaję obrzydliwe i śmierdzące mleko, po którym zbiera mi się na wymioty. Ale są bardzo mili i zazwyczaj dobrze wykonują swoją pracę.

Czasami nazywam się Nana (albo Nada, albo nawet Naha, jak ktoś ostatnio wymyslił). Czasami Layla (ewentualnie Laila, Lea, Leya, Leyla -- no bardzo ciężko tarfić w Layla). Albo Emily (Emmily). Albo Anna (Ana). (Pisownia taka ciężka.)

Znajoma, z którą mam seminaria z niemieckiego, zapytała mnie któregoś razu bardzo poważnie, czy nazywam się Laila. Parsknęłam śmiechem i wytłumaczyłam jej, o co chodzi. Nie zrozumiała żartu. Dlaczego wszyscy tutaj tacy poważni?

Moja zabawa zaczęła się przeobrażać w coś większego. Czy jestem Naną, czy Nadą? Czy Leyą, czy Lailą? Czy może Emmily?

Czy jestem gitarzystką, czy tancerką? Czy osoba, która nie grała na gitarze od półtora roku może wciąż powiedzieć o sobie, że jest gitarzystką? Czy osoba, która nigdy nie tańczyła i zaczęła dopiero stawiać pierwsze kroki dwa miesiące temu, jest tancerką? Czy osoba, która nie brała udziału w zawodach od dwunastu lat, może powiedzieć o sobie, że jest zawodnikiem? Czy osoba, która zdała prawo jazdy i siada za kółkiem ledwie kilka razy w roku jest wciąż kierowcą? Czy to wszystko zależy, czy może ta sama zasada działa dla wszystkich? Bo skoro o kierowcy, który siada za kółkiem powiedzmy trzy razy w roku, wciąż można powiedzieć "kierowca", to dlaczego o gitarzyście, który od półtora roku nie grał, nie można by było powiedzieć "gitarzysta"?

Jesteś tym, co robisz. A ja obecnie myślę.

Nie ma i nigdy nie było dnia, w którym bym nie pomyślała o graniu. W zasadzie myślę o tym cały czas, to jest jak taki cichy soundtrack myślowy do innych strumieni świadomości. Nawet jeśli nie jest to myślenie pierwszoplanowe, to zawsze jest gdzieś tam w tle. Myślenie w toku.

Czasami znikąd zaczynam sobie przypominać akordy, jakieś budowy skal. Myślę o tym. Na przykład jadę metrem i zastanawiam się, jak to szło, jak wyglądał ten przewrót, jakbym go złapała na gryfie. I wkurwiam się -- zupełnie irracjonalnie i niepotrzebnie -- kiedy nie mogę sobie przypomnieć, jak.

Czy w takim razie jestem pisarką? Krytykiem literackim (haha, pusty śmiech)? Tłumaczem? Aktorką? Wokalistką? Gitarzystką? Czy tylko kolejnym pionkiem w grze? Wystawisz mnie szybko na front, zbijesz mnie szybko, chcąc posuwać grę do przodu.

...może maszyną, która uczy się mówić jak Wy i czuć jak Wy. Która próbuje zrozumiec ludzką naturę i obyczaje. (Niewiele rozumie.)

Kiedy mówię po angielsku jestem kimś innym niż kiedy mówię po polsku. Mam inną osobowość, inną manierę mówienia, inny akcent. Jestem milsza.

Kiedy mówię po niemiecku -- jestem głupsza. A kiedy mówię w ojczystym języku to już w ogóle jestem skończoną idiotką. Jestem wtedy chamską, opryskliwą suką. Zarozumiałym dzieciakiem, który pozjadał wszystkie rozumy i myśli, że tym zawojuje świat i wygra wyścig z czasem i przeciwnościami.
Nie.

Brzmi to jak straszny banał, ale nie wiem kim jestem. Chyba łatwiej mi było w uśpieniu. Nie musiałam się nad tym zastanawiać. (Nie musiałam się wysilać.)

Ach, problemy pierwszego świata. (Szydera, ironiczny uśmieszek i pogarda.)

Może powinnam zająć się czymś bardziej pożytecznym dla ludzkości, a nie że ciągle ja, ja i ja. Mówiłam już, jak nie mam problemu, to sobie go zawsze znajdę, mieć jakąś rozrywkę. Samotne życie trzeba sobie urozmaicać, a szukanie i rozwiązywanie problemów to takie moje ulubione hobby. (W zasadzie to samo szukanie, bo gdybym umiała rozwiązywać swoje "problemy", to nie musiałabym o nich pisać.)

czwartek, 12 lutego 2015

Z uśpienia.

Odżyłam. Obudziłam się. 

Błysk w oczach znowu pełnych życia.  Serce zaczęło bić szybciej. 

Przez 1,5 roku to było dla mnie tylko swobodne spadanie. A kiedy mimo dwóch prób wyrwania uchwytu, spadochron się nie otworzył, nie próbowałam nawet otwierać zapasowego. Nie było sensu, skoro tak czy siak miałam wylądować twarzą na twardej glebie, to co za różnica czy zrobię to z gracją i wdziękiem łabędzia czy szkaradnie zaryję w ziemię? Było mi to zupełnie obojętne. 

Tak, wracam znowu do tematu, jak bardzo ważne jest prawidłowe funkcjonowanie tarczycy i zrozumienie, że depresja do choroba, która niekoniecznie musi wynikać z wmawiania sobie problemów, które nie istnieją, a raczej z zaburzenia gospodarki hormonalnej. Gdybym wtedy miała trzeźwe, niezaburzone psychotycznymi epizodami myślenie, to pewnie nie rzuciłabym szkoły, do której przecież tak bardzo chciałam się dostać (he-he, mądra Czarownica po szkodzie). Nie działałabym tak impulsywnie, chatoycznie i totalnie bez żadnej logiki czy sensu. Ale teraz, jako osoba bardziej uświadomiona i zapoznana z chorobami XXI wieku, liczę się z konsekwencjami decyzji podjętych przez chory umysł pod wpływem gwałtownych emocji. Biorę to na klatę. Czy chora, czy nie, to były moje decyzje. A teraz, kiedy jestem trzeźwa, dam sobie z tym radę.

(A teraz nadchodzi seria problemów ex-gitarzystki... Behold.)

Zaczęło się to od filmu Whiplash, na który zaciągnęły mnie Beckie. Gdyby nie Beckie i to doświadczenie w kinie, może dalej bym spała. Może dalej bym żyła w odrętwieniu z dala od muzyki. Słuchanie jazzu zwyczajnie mnie bolało, więc słuchałam ścieżek dźwiękowych z musicali. Chess w szczególności. Perfekcyjny muscial w swoich imperfekcjach. (Czy to zdanie jest w ogóle po polsku, czy już tak bardzo jestem Polaczkiem na Wyspach, że zaczynam wprowadzać dziwne terminy do moich wypowiedzi?) Ale po zobaczeniu Whiplash, nie mogłam oddychać. Podsumowanie filmu: "kurwa, jak ja nienawidzę jazzu!" Potem wracałam autobusem do domu i po raz pierwszy od bardzo dawna puściłam płytę Coltrane'a Giant Steps. Przesłuchałam w całości. Z uśmiechem na twarzy.

Przez cały styczeń docierało do mnie, że mamy Nowy Rok. Sylwestra przespałam. A postanowień noworocznych nie zrobiłam. Podsumowania 2014 też nie (może nie było czego podsumowywać?). Postanowienia same przyszły i zamiast myśleć, zaczęłam działać. Od razu. Może to były słowa, fragmenty wywiadów, które tkwiły w mojej głowie od dawna i po prostu moja podświadomość wzięła się do działania, bo wiedziała, że jak zacznę o tym myśleć to nic nie zrobię. 

Mówię o jednym z wywiadów, bodajże przy okazji jakiegoś australijskiego Comic Conu czy czego tam. W każdym razie jest to wywiad, który jest w mojej bibliotece muzycznej i do którego często wracam, bo powinnam uczyć się od ludzi mądrzejszych ode mnie. Tom Hiddleston jest jednym z tych ludzi. (Wymieniłabym jeszcze Johna Mayera, Marka Radulego, Jeffinię Beckinię. Przypadek, że to sami gitarzyści, a Tom jest jedynym aktorem w zestawie, ale koniec końców to są osoby, które są starsze ode mnie, wiedzą więcej o świecie i życiu, i w towarzystwie których należy się zamknąć i słuchać, co mówią.)

Wracając, Tom zapytany przez fankę o radę życiową, odpowiedział mechanicznie: Dance. More.

Potem się zastanowił i skończyło się na tym: Dance more; smile all the time; tell lots of jokes; enjoy yourself.  Ale, podążając za Freudem, pewnie pierwsza myśl jest najważniejsza, czyli to całe dance more. 

Co zrobiłam? Zaczęłam tańczyć. Nie myślałam o tym długo, po prostu po moim nieszczęsnym niedojechaniu na warsztaty z Szekspira, pojechałam na West End i bez większego zastanowienia weszłam do studia i wykupiłam membership na cały rok. I zaczęłam chodzić na zajęcia. Znalazłam sobie typowe hobby. Tańczę 4 razy w tygodniu, 2 godziny techniki przy drążku, 2 choreografii. Jestem ostatnim lamusem na parkiecie, ale coś zaczęło się zmieniać.

Kilka dni później z ciekawości zaczęłam szukać jakiś nowości o wokaliście, którego "odkryłam" w bardzo dziwny sposób, ale który totalnie mnie zafascynował i tylko czekałam na jego płytę.

Okazało się, że premierę przespałam, ale to nie zmienia faktu, że jak tylko zobaczyłam, że jest dostępny na iTunes to zakupiłam cały album w ciemno. I kupię go ponownie, następnym razem jak przyjadę do Polski, bo lubię mieć po prostu materialne CD, nie tylko wirtualne.

Love Revisited. Zaczęłam słuchać. Tylko pianino i wokal. Standardy jazzowe. Przez pierwszy tydzień, może dwa, słuchałam tej płyty  kompulsywnie. Cały czas. Na okrągło. A od tego poszła cała reakcja łańcuchowa, nawet nie wiedziałam jak to się stało. Zaczęłam słuchać Becka. Potem znowu Mayera. Potem znowu Marka. Potem kupiłam DVD Becka. Potem Mayera. I słuchałam. I oglądałam. A widok stratocastera nie sprawiał, że miałam ochotę rwać włosy z głowy i gryźć wszystkich naokoło. 

Nie. Coś innego.

Znowu chicałam złapać gryf w dłoń i czuć struny pod palcami.  Podobno ciekawe rzeczy się dzieją, mówiąc muzycznie, kiedy milczysz i kiedy odkładasz instrument na dłuższą przerwę. John Mayer to powiedział, rozmawiając z Keithem Urbanem. (Btw, Mayer grał ostatnio na Jacksonie, a Fender jest niemalże 'ojcem' Jacksona, więc nie rozumiem, o co ludzie się plują, że JM powinien wrócić do Fendera. Jasne, że mógłby sobie załatwić Fendera z mostkiem tak ustawionym, żeby można było wajchą podciągać nawet do kwinty, ale dalej nie rozumiem bólu dupy. Jacksony spoko gitary, wygodne wąskie gryfy; mało bluesowe, ale na moje małe łapki w sam raz.) I ciekawe rzeczy zaczęły się dziać. Słucham muzyki inaczej.

Nie wiem, co by się stało, gdybym teraz wzięła gitarę do ręki. (Pewnie nic, odłożyłabym ją po 5 minutach, stwierdzając, że nawet nie pamiętam jak się łapie G-dur, a co dopiero grać; i w ogóle jak się ten looper obsługuje? O, i struny trzeba by było zmienić... O, mam stratocastera z wajchą? O, kaczka dalej nie działa. O, trzeba będzie kupić volume pedal...) Po takiej przerwie podchodzi się do gitary jak do jeża. Ale może przekonam się o tym za kilka miesięcy, czy dalej kłuje. Jeszcze nie teraz. To jest dla mnie proces. Długie wybudzanie.

środa, 21 stycznia 2015

Królowa rządzi kolorem.

Nie mam się o kogo oprzeć. Pozostaje mi stać twardo na własnych nogach i nauczyć się mowić sobie "trudno" kiedy okazja przechodzi mi koło nosa, a ja nie mogę nic zrobić, jak tylko stać w miejscu i obserwować jak oddala się ode mnie. Nie mogę wiecznie żyć w frustracji, obwiniając wszystkich i wszystko dookoła. Zwłaszcza, kiedy jedynym winnym jestem ja. 

(No dobra, może nie dokońca ja, że ja, w sensie całokształt, ale brak umiejętności planowania z wyprzedzeniem albo przewidywania rzaczy i brak wystarczającego zdyscyplinowania, żeby wychodzić z domu godzinę wcześniej, żeby w razie np. zamknięcia linii Hammersmith & City można bylo jeszcze zdążyć do Barbicanu na warsztaty z Szekspira, za które zapłaciłam, myśl o których napawała mnie ogromną radością i ekscytacją, a na które nie poszłam; bo jestem idiotką.) Uczę się to akceptować, i wybaczać. Sobie. Najtrudniej sobie.

Chodzę ulicami, błagając w myślach Londynie, daj się lubić. Kiedy będę mogła nazwać Cię domem? (O ile w ogóle.) Czy będziesz kiedyś dla mnie domem, czy powinnam już teraz się spakować i wracać skad mnie przywiało? Nie napiszę "wracać do domu", bo ani tu, ani tam dom mój nie stoi. A może gdzieś stoi, tylko ja niepotrzebnie się zapieram.

Kolejne błędy. Błędy. Jeden błąd drugi pogania... Kiedy wreszcie nauczę się podejmować dobre decyzje? Mam wrażenie, że wszystkie wybory, których do tej pory dokonałam w swoim życiu, to błędne wybory. Moze dlatego tak bardzo trafia do mnie If/Then (musical, którego nigdy nie zobaczę, bo kontrakt kończy się w marcu i zdecydowali, że nie przedłużą go, a ja obecnie nie mam jak polecieć do Nowego Jorku i pozwiedzać sobie Broadway, bo po pierwsze nie mam hajsu, a po drugie nienawidzę latać, a po trzecie Idina Menzel nie przyjedzie do Londynu, więc nie ma szans, poza migawkami na youtubie) i ta cała warunkowość piosenek, wszystko jest zależne od czegoś i nic nie jest zdefiniowane do końca.

Do I go there with Lucas or stay here with Kate?
Why do I do this? Obsess and debate
I've been prudent and cautious for all of my long
And most of my choices turned out to be wrong

Identyfikuję się z tym na poziomie niemalże duchowym. Ironia tym większa, że tytuł piosenki jest What If? i tekst w całości jako-tako i muzyka nie przyprawiają mnie o stan depresyjny, a raczej dają -- jakkolwiek banalnie by to brzmiało -- nadzieję. Sprzeczność.

...i stąd pytanie: kto jest silniejszy? Ten, co upada i się podnosi czy ten, co upada i akceptuje, że został pokonany i daje sobie spokój?

Ile siły musisz mieć w sobie, żeby zaakceptować, że nie wygrasz, bo to zwyczajnie nie leży w twoich kartach (a w każdym razie w to wierzysz / zaczynasz wierzyć)? Pozwolić sobie na bycie pokananym i zaakceptowanie tego stanu rzecz nie jest tak łatwe, jakby mogło sie wydawać. Boli, bo rezygnujesz, ale ból w końcu ucichnie i dopóki jakiś milutki skurwiel ci o nim nie przypomni w jakiś sposób (a nie miałaś przypadkiem... a co z tym... a co z tamtym... a chuj cie to obchodzi), to będziesz żył, jakby twoje poprzednie życie nie bylo w ogóle częścią ciebie. Odnajdziesz siebie na nowo, dostosujesz się, będziesz elastyczny -- w zasadzie będziesz każdym, tylko nie tą osobą, którą naprawdę chciałeś być.

Więc pytam, ile razy możesz upaść i próbować budować wszystko od nowa? Ile, zanim powiesz sobie dość? Na tym koniec, ostatni raz dałem sie w to wkręcić, już nie. Czas dać sobie spokój, czas ruszyć do przodu i zostawić to w przeszłości, tam gdzie tego miejsce. Myślę, że łatwiej jest zaakceptować to, że nigdy nie osiągniesz tego, co chciałeś, niż męczyć sie kolejnymi odmowami. Kolejną porażką, po której znowu musisz wstać tylko po to, żeby ponieść kolejną porażkę -- i tak w kółko, a to wszystko dlatego, bo jesteś na tyle naiwny, by żyć nadzieją, że kiedyś zamiast porażki odniesiesz sukces. Żyjesz w upodleniu dla nadziei, to nawet nie jest życie dla prawdopodobieństwa. Żyjesz dla nadziei, nie gwarancji sukcesu. Jasne, że łatwiej jest dać sobie spokój i żyć normalnie. 

Więc jak długo mój wewnętrzny buntownik będzie stawiał opór? Wszystkim, wszystkiemu, a najbardziej mi samej. Tak, mój buntownik największy opór stawia mi samej. Sprzeczność. 

Jak długo zanim i on sie podda i stwierdzi, że to nie ma sensu?

Jak myślisz, że jest mi łatwo, to jesteś w błędzie. Nie jestem z metalu, moje serce nie jest z kaminia, a moja dusza nie jest kuloodporna. Jeżeli mnie uderzysz, to zostawisz ślad. Jeżeli złamiesz mi serce, to poczuję ból. Jeżeli mnie postrzelisz, to umrę. Jestem tylko człowiekiem, cytując banał. Jestem kobietą, dodając kolejny banał do poprzedniego banału. 

Samotnie sama samodzielna. Ja. Dumna, która z przekonaniem wierzy w prawdziwość teorii "jeżeli nie umiesz być sam to jesteś słaby" i w sekrecie nienawidzi ludzi, którzy mają sie o kogo oprzeć; tak naprawdę im zazdroszczę, bo, jak mówiłam na początku, ja mam tylko swoje dwie nogi. Muszą stapać twardo po tej skażonej ziemii, a jesli i one mnie zawiodą -- upadnę.

Tak wygląda spowiedź zdeklarowanej dumnej singielki, kobiety niezależnej, największej hipokrytki.

Ale dalej będę kłamać Ci prosto w oczy. Bo jestem dobrą aktorką, a Ty łykasz moje kłamstwa, bo chcesz w nie wierzyć. I kto tu jest naiwny, co?

Gram cały czas. Nie wierz mi ani na chwilę. Forma może sie zmieniać: gitara, słowa, emocje, fikcja. Zasady gry znam tylko ja. Więc nie ufaj nikomu, zwłaszcza mi. Nie zdradzam, nie plotkuję, ale gram. 

Może dlatego tak dobrze rezonuje ze mną Laurence Olivier. Kiedy ktoś spytał jego żonę, parafrazując, "jak rozpoznajesz, kiedy Larry gra, a kiedy to prawdziwy Larry?", ona odpowiedziała "och, to bardzo proste, on gra cały czas". (Chyba to była Vivien Leigh, ale nie pamietam, bo jego autobiografię Wyznania Aktora, czy jakoś tak, oddałam do biblioteki i nie mogę zacytować dokładnie.)

Zmieniają się formy, ale nie zmienia się to, że gram.  Zastąpię jedną obsesję inną. Nie mogę mieć duszy, to zadowolę się ciałem. Chcą, żebym była normalna, będę szalona. Łatwiej zaszachować króla niż zbić królową. Regina regit colorem, a mój kolor to czarny. 

Copyright © Szablon wykonany przez Blonparia