...poharatać ich zaraz po negocjacjach.
Mrugam oczkiem do wtajemniczonych ;) Ale nie o tym post. Materiał do zapamiętania dla mnie:
- jeżeli jest cokolwiek w twoim życiu, co już ci nie służy, nie rozwija, sprawia ból, to pozbądź się tego; bez względu na konsekwencje.
- zaakceptuj w końcu to, że nie zawsze "wiesz najlepiej" i przestań projektować sobie obraz rzeczywistości na taki, który odpowiadałby temu, który masz w głowie -- nie zawsze to, co sobie wyobrażasz jest takie w realu
- nie uprzedzaj się do ludzi, mogą cię zaskoczyć (i to pozytywnie)
- zaufaj trochę bardziej swoim umiejętnościom, czasami warto
- zaufaj czasem ludziom, chociaż nie zawsze warto
Omówię punkt pierwszy, czyli pozbywanie się toksyn z życia. Na początku jest cudownie: dogadujecie się, przymykacie oko na swoje wady, sami nie dostrzegacie problemu, bo w zamian za kilka miesięcy chłodu i milczenia dostajecie kilka intymnych rozmów i możliwość pogłębienia relacji, wzniesienia jej na wyższy poziom wzajemnego wtajemniczenia (wtajemniczacie się wzajemnie w siebie). Doświadczenie takiego dogłębnego, choć stopniowego, wtajemniczania się w siebie jest generalnie przeżyciem jedynym w swoim rodzaju, bo nie zawsze mamy okazję poznać sekrety ludzi, z którymi utrzymujemy kontakt. Kiedy poznajesz kogoś do kości, znasz jego sposób myślenia, potrafisz przewidzieć jak zareaguje, wiesz, co czuje, nawet jeśli ci o tym nie powie -- gratulacje, znacie się całkiem nieźle, relacja do pozazdroszczenia.
Czasami może znasz tę osobę, aż za dobrze. I w miarę jak sam ewoluujesz, życie w jakiś sposób wskakuje na inne tory niż te, które planowałeś, coś się zaczyna psuć. Coś, co było wcześniej zaletą, zaczyna przeszkadzać. Niekoniecznie jest już wadą, ale na pewno stoi na przeszkodzie w jakiś sposób. Przeszkadza. Jak drzazga. Wbijesz sobie w palec dość spory kawałek drewna, z początku tylko przeszkadza, może tyćkę swędzi, ale w strachu przed bólem boisz się ją wyciągnąć. Zdajesz sobie sprawę, że jak nie wyciągniesz, to istnieje taka możliwość, że powstanie tam stan zapalny, ale ryzkujesz mimo to. Stan zapalny to tylko możliwość, czyli albo pojawi się albo nie, natomiast ból przy wyciąganiu drzazgi to już pewnik, bo to nie pierwsza drzazga, którą sobie wbiłeś. Stan zapalny jednak się rozwija, a ty na to pozwalasz, bo... W zasadzie sam nie wiesz dlaczego, ale już zdążyłeś przyzwyczaić się do tej drzazgi, więc może żal ci ją wyciągać.
Dopiero jak zaczynasz płakać z bólu, to zastanawiasz się, czy to nie przypadkiem przez tę drzazgę w palcu. Stawiasz sobie diagnozę: tak, to przez drzazgę. W końcu dochodzi do ciebie, że czas coś z tym zrobić. Trochę jesteś przywiązany do drzazgi, bo już tak długo była w twoim palcu, ale z drugiej strony zaczyna cię powoli zabijać, więc może rozsądniej będzie ją wydłubać, chociaż sentyment pozostaje, bo to drzazga z brzozy, której chodziłeś się zwierzać i żalić tyle razy, odkąd na nią niechcący wpadłeś te kilka lat temu. Zwlekasz z decyzją, ale w sercu przeczuwasz koniec tej rozterki i jednoznacznie głosujesz, że trzeba jakoś się przemóc i usunąć źródło cierpienia.
Wyłączasz na ten moment sentyment, bo musisz być trzeźwy emocjonalnie. Musisz doprowadzić tę operację do końca, nie możesz przerwać w połowie, tylko dlatego, że sobie pomyślisz o czasie, który spędziliście razem. Usuwasz. Kończysz ból. Wyciągasz drzazgę i jedyne co ci o niej jeszcze przypomina, to tylko czerwony, spuchnięty palec i mała dziurka, w której się zagnieździła przez tyle czasu. Przez pierwsze trzy tygodnie to cię nie rusza, bo wiesz dokładnie dlaczego podjąłeś taką decyzję.
Coś się zaczyna dziać w czwartym tygodniu. Przejeżdżasz przez park, przypominasz sobie o brzozie, coś w tobie pęka. Inaczej myślisz o tym, co się stało, może zaczynasz trochę żałować i gdyby brzoza odezwała się do ciebie, nie mógłbyś już ufać sobie z tym, jak zareagujesz na to. Na szczęście brzozy nie mówią. (Brzozy to w Smoleńsku. Hehehe. To nie było śmieszne.)
A pod koniec tygodnia łez i tęsknoty, siedzisz w klubie, słuchasz jam session i fundujesz sobie dwie whisky na wieczór. (Whisky nie sprawia, że nie czujesz bólu, ale skutecznie go przytępia. Jak znieczulenie przewodowe u dentysty.) Ktoś śpiewa piosenkę twojego ulubionego artysty. Z entuzjazmem wyrywasz się z siedzenia, krzycząc: Tak! John Mayer! W końcu na jamie! Ju-hu! Nie obchodzi cię, że się zbłaźnisz. Po dwóch whisky już nic cię nie obchodzi, do tego stopnia, że wychodzisz na scenę i śpiewasz trzy piosenki. (Okazuje się, że whisky nie tylko przytępia ból, ale też pozbawia resztki rozumu.) Przejmujesz kontrolę na parę minut, ty decydujesz kiedy kto gra solo, a kiedy kończy. Potem jakoś naturalnie przechodzisz w muzyczną konwersację z puzonistą, call and response. Dobrze wam idzie, daje ci to masę frajdy, a jeszcze więcej satysfakcji, bo w końcu możesz się popisać, co potrafisz, i w zasadzie zastanawiasz się, dlaczego przez cały tydzień tak bałeś wyjść na jam i "pozamiatać" (ale tą nowo-nabytą pewność siebie, żeby nie powiedzieć arogancję, zawdzięczasz dwóm szotom whisky i odrobinie desperacji, bo wciąż czujesz ból po tej drzazdze, więc szybko oddalasz te myśli od siebie.)
Słowa I don't need no doctor for my hope to live is gone nabierają zupełnie nowego znaczenia; to nic, że utwór jest niemalże skoczny i wesoły. To nic, że pomyliłeś "People Get Ready" z "Waitin' on the World to Change" i zacząłeś śpiewać to drugie. Nie obchodzi cię nawet to, czy stroisz czy nie. Wręcz jesteś zaskoczony, że "łoo, dwie łyski i nadal czasem stroję", a jak pan, który uderzał w bęben afrykański odpowiada na ten okrzyk zdziwienia, że "zawsze stroisz", to nie wiesz, czy on tak na serio, czy po prostu zrobiło mu się ciebie żal, bo produkujesz się na tej scenie, myślisz, że robisz coś fajnego, a tak naprawdę wzbudzasz współczucie wszystkich obecnych.
Schodzisz ze sceny. Ubawiłeś się przednio. Tylko, czy to wystarczy?
- - -
Pisałam kiedyś, że kontaktu z nią nie zamieniłabym na nic innego. Może jednak się myliłam. Może jednak zamieniłabym na brak wyrzutów sumienia i bycie niewidzialną, ale na moich warunkach. Może zamieniłabym na to, co mam teraz. Nie ma nas. Nie mam jej. Jestem ja i ja w Londynie. A ja w porównaniu do ja w Londynie, to dwie różne wersje mnie, które w żaden sposób nie współpracują ze sobą.
- - -
Pisałam kiedyś, że kontaktu z nią nie zamieniłabym na nic innego. Może jednak się myliłam. Może jednak zamieniłabym na brak wyrzutów sumienia i bycie niewidzialną, ale na moich warunkach. Może zamieniłabym na to, co mam teraz. Nie ma nas. Nie mam jej. Jestem ja i ja w Londynie. A ja w porównaniu do ja w Londynie, to dwie różne wersje mnie, które w żaden sposób nie współpracują ze sobą.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz