niedziela, 9 grudnia 2018

Nie chcę już Londynu

Dziś jest 12 kwietnia 2020. 

Publikuję kolejny tekst z prywatnych zapisków: 9 grudzień 2018. Dla celów archiwalnych zachowuję oryginalną datę. 

Prawdopodobnie pożałuję publikacji tego tekstu, ale uważam, że uzupełnia on historię opowiadaną na tym blogu i powinien tu być. 

Ten wpis dotyczy chwili, w której postanowiłam opuścić Londyn.

Mogę robić plany, a ktoś inny może mi je pokrzyżować. Mogę robić plany, a potem być zmuszona je odwołać. Nienawidzę tego. Nienawidzę tego uczucia, kiedy cały świat zdaje się wisieć na jednym cieniutkim włosku. Ryzyko, że wszystko pójdzie z dymem już nie jest jedynie wysoce prawdopodobne, ale jest tylko kwestią czasu.

Cholerna paczka. Nadałam kuriera jednego, nie raczył uszanować moich instrukcji i próśb. Wściekłam się. Nacharałam na słuchawkę do Bogu ducha winnej pani z obsługi klienta. Przepraszam, przepraszam, no przepraszam. Co mi z tego, że pani przeprasza? 

Nie chcę przeprosin. Chcę rozwiązania. Chcę naprawy tej sytuacji. Fix it! Po prostu, jakby to powiedziała Dollie.

Apropos Dollie... Siedzę i czekam na tego kuriera jak jakiś debil. Nie wiem kiedy przyjedzie, bo tak działają przesyłki kurierskie. Przyjedziemy, kiedy przyjedziemy, a pani nic z tym nie może zrobić. Mimo, że umawialiśmy się na odbiór na sobotę do dwunastej. Potem się okazało, że pan nie może, bo nie zdąży. Okej. Przełożyliśmy na niedzielę--odbiór do trzynastej. Nie uda się. 

Miałam iść do pracy. Nie poszłam. Odwołałam. Nikt mi nie zapłaci prawdopodobnie za ostatnie tygodnie, w których nauczałam za darmo. Nawet bez referencji. Bez niczego. Z dobrej woli. Ani się myślę upomnieć o wynagrodzenie. Żaden kontrakt nie był podpisany. Nie byłam wpisana w tzw. payroll. A na samą myśl o użeraniu się o mniej niż sto funtów już mnie mdli. Nie będę się użerać. Nie mam na to siły. Chcę po prostu wrócić do domu. Chcę mieć to z głowy. Nie chcę się już stresować. Nie chcę już Londynu. Nie chcę codziennie wstawać z myślą, że muszę nakładać kolejną maskę i zmieniać kolor jak kameleon tylko po to, żeby wpasować się do otoczenia.

Nie chcę już cenzurować moich myśli ani moich wierzeń. Jestem tak zmęczona cenzurowaniem swoich pasji. Tego, że mam ich tak wiele i tak bardzo nimi żyję. W tańcu mogłam wiele rzeczy ukryć, chociażby to, że tak dogłębnie przeżywam każdy dźwięk, każde uderzenie bębna, każdy błysk talerzy. Talerze perkusyjne wydają błyski. W mojej głowie przynajmniej. W tańcu mogę się schować za fasadą "po prostu lubię tańczyć". Jak inaczej wytłumaczyć ludziom, że kocham muzykę każdą mikrocząsteczką swojego ciała i całą swoją duszą. I tak bardzo chcę być muzyką, że granie na instrumencie i śpiewanie nie wystarczy. Muszę poczuć muzykę w swoim systemie nerwowym. Muszę poczuć jak płynie w moich żyłach i jak pompuje krew. Jak unosi mnie do góry. Każdy gest, każdy skok, każdy piruet i łańcuchowe obroty... Tak smakuje wolność. Tak bardzo tego chcę. Tak bardzo będę za tym tęsknić.

A teraz czekam i nie wiem czy zdążę na ostatnią lekcję z Dollie. Jestem tak poirytowana i tak bezradna. Bo nienawidzę, kiedy ludzie zawodzą mnie, a jeszcze bardziej nie lubię zawodzić ludzi. No nienawidzę tego uczucia. Zwodzić kogoś? Wykluczone. To nie ja. To nie moja etyka pracy. 

Coś co mnie pociesza to to, że nawet znalazłoby się parę osób--na palcach jednej ręki--którym moja obecność czy nieobecność nie jest całkiem obojętna. Co jest bardzo miłe, bo do tej pory byłam przekonana, że jestem niewidzialna. 

Karen podeszła wczoraj do mnie po tym jak skończyliśmy jedno z ujęć. Druga grupa była już na parkiecie, ja byłam na kolanach, szykowałam prezent dla niej. Karen powiedziała, że widzi znaczną poprawę w tym jak tańczę. 'You've really changed.' W dobrym sensie. 'It's your feedback, Karen, thank you.' 

Cieszę się, gdy ktoś zauważa. Gdy nie jestem komuś całkiem obojętna. To tak rzadkie i odświeżające. Zaskakujące, wręcz. Nie jestem przyzwyczajona do tego. 

Karen, gdybyś wiedziała, jak bardzo się staram tańczyć dla Ciebie. Dlatego, że wiem, że zawdzięczam Tobie bardzo wiele. I boli mnie, że też nie możesz tańczyć z nami, że ciało odmawia Ci posłuszeństwa. Próbuję tańczyć tak jak Ty. 

Teraz... Czas ucieka... A ja dalej siedzę w pokoju. Tyk, tyk, tyk... Telefon nie dzwoni. Kurier się nie odzywa. Czy zdążę? 

Mam dość... Tak bardzo mam dość. Tak bardzo chcę do domu. Tak bardzo chcę do siebie. 

Tak bardzo nie wiem po cholerę w ogóle jestem na tym świecie? Jaki jest cel mojego życia? Po co to wszystko? I na co to komu? Tak wiele nie rozumiem. 

Tak wiele rzeczy, o których chciałabym porozmawiać z Joadem. Tak wiele rzeczy, o których nie zdążyłam porozmawiać z K. Tak wiele rzeczy, o które nigdy nie będę miała odwagi zapytać. 

I ta, kurwa, moja samotność. Nawet już nie wiem, do jakiego stopnia jest to samotność z wyboru, a do jakiego stopnia jest to samotność z przeznaczenia. Nie mam siły na taką samotność. Jedynie muzyka daje mi komfort. Ucieczkę z tej klatki. Dlaczego ptak zamknięty w klatce wciąż śpiewa? Może dlatego, że jego głos odbija się echem od pustych ścian i jak zamknie oczy, to może sobie wyobrazić, że śpiewa z nim ktoś w duecie, że nie jest sam. Jestem ja i moje echo. I moja cisza, mój najdłuższy dźwięk.

sobota, 1 grudnia 2018

Pisać po polsku

Dziś jest 12 kwietnia 2020. 

Publikuję tekst z prywatnych zapisków: 1 grudzień 2018. Dla celów archiwalnych zachowuję oryginalną datę. 

Prawdopodobnie pożałuję publikacji tego tekstu, ale uważam, że uzupełnia on historię opowiadaną na tym blogu i powinien tu być. 

Chyba nie pamiętam jak to jest pisać po polsku. Tak dawno tego nie robiłam. Nie w pamiętniku, nie w prozie, nie w wierszu. Jedynie na messengerze albo innym czacie. Wydaje mi się, że zgubiłam swój "pisarski" głos i wiele z tych rzeczy utraciłam bezpowrotnie.

Angielski ma zupełnie inną melodię i rytm. Wymowa wymową, ale ma pewnego rodzaju subtelności soniczne, które ciężko mi zreplikować w mojej ojczystej mowie, zwłaszcza jeśli chodzi o środki stylistyczne. Ciężko uprawiać retorykę w mowie ojczystej, paradoksalnie. Nagle brzmienie słów nabiera bardziej osobistego wymiaru, każda szeleszcząca spółgłoska jest moją spółgłoską. W angielskim czy niemieckim zawsze istnieje ta niewidzialna granica językowego aktorstwa. To nie są przecież moje samogłoski z przegłosami, to nie są przecież moje dyftongi, to nie są moje spółgłoski, za bardzo zmiękczone, zbyt dźwięczne na języku. Moje spółgłoski są ostre, uderzane staccato, rytmicznie nadają pędu całemu zdaniu.

Czy potrafię jeszcze pisać po polsku? I to w taki sposób, żeby nie było się czego wstydzić? Nagle zauważam, że polski ma czasowniki zwrotne: się to, się tamto, się nie, się wie. I co ja mam z tym zrobić? Przecież nie mogę napisać piosenki, w której co drugi wers mam się. 

Tak piękny język, a tak trudny. Ale może to jest kwestia tylko przyzwyczajenia? I kwestia poćwiczenia paru wprawek literackich i w zasadzie regularnego pisania?

Można dojść do bardzo ciekawych efektów bawiąc się retoryką, ale brakuje mi poglądu jak by to miało wyglądać w praktyce. Nie pisałam po polsku za wiele. Przeszkadza mi to, leży mi to nas sercu, dręczy mnie to.

Może wynika to też z tego, że nie czytałam po polsku ostatnimi czasy, więc pewna płaszczyzna liryczna jest tutaj nie do przeskoczenia. Trzeba będzie odrobić swoje zadanie domowe. Brak pomysłów na metafory, brak pomysłów na strukturę, a co dopiero mówić o refrenie.

Zabawne. Musze od nowa nauczyć się posługiwać swoim ojczystym językiem.

Nie jest mi wstyd, że nie potrafię tego robić na taką skalę, jak potrafiłabym w angielskim. Jest mi jedynie żal, że brak mi słów. Brak mi słów, które pozwoliłyby wyrazić dokładnie to co czuję jednym słowem, jedną frazą. Tak jak robi to Rilke, na przykład. On wydobywa esencje z każdego przedmiotu i tematu, na który pisze. Cokolwiek się stało z moją interpunkcją.

To jest chyba najgorszy problem, moje największe zmartwienie artystyczne, że muszę ściągnąć maskę i pokazać kim jestem, bez zasłony dymnej, bez akcentu, bez kłamstw. Tak łatwo się kłamie w nie swoim języku, tak łatwo grać, tak łatwo być kimś innym. Tak łatwo zaadoptować nową tożsamość, tak łatwo odnaleźć siebie na nowo, bo możesz być kim chcesz i w tej kwestii nie ma żadnych ograniczeń.

Ale tak ciężko jest udawać kogoś innego przez tyle lat. Tak ciężko nie mówić w swoim ojczystym języku, tak ciężko być zawsze obcym na obczyźnie, mimo największych starań asymilacji i akademickiego zacięcia w pogoni za doskonałością. A jeszcze ciężej jest być sobą wśród swoich. Z tym będę musiała się zmierzyć.

Jestem raczej dobrej myśli, chociaż to nie będzie łatwe. Mam zapas życiowych doświadczeń, moja skóra jest znacznie twardsza, nie złamie mnie byle komentarz czy krytyka, bo wiem co mam do zaoferowania. Najtrudniej będzie się chyba tylko odnaleźć w tej nowej rzeczywistości, gdzie zatracę pewnego rodzaju melodię, do której przywykłam przez ostatnie kilka lat. Angielski zawsze będzie dla mnie formą ekspresji, podobnie jak niemiecki. Ale czas na mnie. Czas na mój język. Czas się z tym tematem zmierzyć, chociaż nie będzie to łatwe.

Gdzie mój styl.... Poszukiwania czas zacząć.

Copyright © Szablon wykonany przez Blonparia