niedziela, 31 lipca 2016

Spalona.

Dostałam praktyki w Monachium.
Jestem korposzczurkiem. Korpo jest śmieszne. Podpisujesz umowę na 40 godzin tygodniowo, a oni robią wszystko, żeby zaokrąglić to do 45-ciu godzin tygodniowo i trzymać cię w korpowięzieniu od dziewiątej do szóstej.
Rzekomo przerwa na lancz. Strata czasu dla mnie.
"Jesteśmy drużyną!"
"Zmieniamy świat!"
"Robimy coś pożytecznego!"
"Żaden człowiek nie jest samotną wyspą!"
"Opuść swoją strefę komfortu!"
Błagam, nie rozśmieszajcie mnie. Wasze drużynowe "meetingi" są godne pożałowania. Nie wprowadzają nic nowego, nie są innowacyjne, ani inspirujące. Są stratą czasu i złudzeniem.
Swoją strefę komfortu opuściłam dawno temu i czuję się w chuj niekomfortowo, kiedy muszę przyjść i tłumaczyć się wam ze swoich wyborów życiowych, takich jak na przykład ten, że TAK, MAM ŻYCIE POZA KORPO.
Mam pasje, które chcę dalej pielęgnować i rozwijać.
Nie dam wam zrobić ze mnie kolejnego korposzczura, który żyje od weekendu do weekendu tylko po to, żeby się schlać i przypomnieć sobie jak bardzo jego życie jest zjebane. Wierzcie mi, istnieje więcej ludzi, których opisałam powyżej, niż by chcieli się do tego przyznać.
Jeżeli robisz w korpo i ci to daje satysfakcję, cieszę się, dobrze dla ciebie.
Ja robię, bo muszę, bo to jest mój plan B.
Nigdy nie ulegnę. Nigdy nie pozwolę im wpisać siebie w schemat.
Coś nad czym oni spędzają kurwa cały dzień, ja robię w 40 minut. I nie dlatego, że jestem leniwa i robię na odwal się. Nie. Pracę traktuję serio i jestem rzetelna w tym, co robię. Po prostu jestem bardziej efektywna i zamiast pisać owijać w bawełnę, trafiam prosto w punkt. Rozwlekanie tematu w nieskończoność i łudzenie się, że "tak, zmieniamy świat na lepsze!" (taki chuj) nie przynosi efektów.
Odliczam tygodnie. Jeszcze 22 i będę wolna. Nigdy wcześniej nie czułam się tak bardzo spętana kajdankami XXI wieku.
Jeszcze 22 tygodnie i będę wolna.
W poprzednim poście chyba jęczałam coś o tym, że nie chce mi się studiować. Jak tylko zaczęłam praktyki zatęskniłam za studiami.
Praktyki zabijają moją kreatywność i krytyczne myślenie, podczas, gdy studia - przynajmniej w tej części, gdzie mogę sobie pomacać Szekspira dogłębnie - to stymulują.
Założyłam sobie nawet organizer - już nie notesik z cytatami... Organizer tylko po to, żeby zwiększyć swoją efektywność, żeby mieć więcej czasu na robienie rzeczy, które faktycznie mnie interesują.
Traktuję to jako swoistego rodzaju test na wytrzymałość, determinację i samodyscyplinę.
I mam zamiar go zdać.
Postarałam się o stypendium w tym roku. Zapierdalałam, okej? I dostałam stypendium.
I śmieszne, kiedy ludzie mi gratulują dobrych wyników w nauce, kiedy dla mnie to naprawdę nie jest żadnym wyznacznikiem sukcesu. Powtarzam, ŻADNYM.
Czymś wartym gratulacji byłoby zostanie laureatem Olivier Awards albo zdobycie nagrody Grammy. Albo chociaż nominacja.
To są moje wyznaczniki sukcesu.
Albo nawet nie... zdobycie kontraktu na West Endzie dopiero byłoby sukcesem! Nie wyniki na uniwersytecie i nie stypendium.
Nie przyszło mi to z palcem w dupie, ale moja opinia dalej się nie zmienia. To nie jest sukces, to jest przykry obowiązek, który stał mi na drodze do celu. Zawalidroga, której musiałam się pozbyć.
Szukam inspiracji, gdzieś wyparowała.
Jedyny plus mojego pożal się borze "joba" jest taki, że mogę sobie czasem włożyć słuchawki i posłuchać muzyki.
Nogi puchną, żylaki się tworzą. Robię głupią rzecz. Nie umiem być sztywna przez 8 godzin ciągiem... Chodzę do kibla, żeby się porozciągać. I nic mnie obchodzi co inni sobie mogą o tym pomyśleć. Moje ciało jest przyzwyczajone do ruchu, a nie statycznego spoczynku.
Jest mi przykro, bo nie mogłam pojechać na warsztaty, które się zaczęły dzisiaj, by zweryfikować swój progres... A miałam takie plany. Takie marzenia. Szlag by to...
Albo zostanę artystką, jaką zawsze chciałam zostać, albo spłonę.

Copyright © Szablon wykonany przez Blonparia