niedziela, 20 sierpnia 2017

Artyści

Dziś jest 12 kwietnia 2020. 

Publikuję tekst z prywatnych zapisków: 20 sierpień 2017. Dla celów archiwalnych zachowuję oryginalną datę. 

Prawdopodobnie pożałuję publikacji tego tekstu, ale uważam, że uzupełnia on historię opowiadaną na tym blogu i powinien tu być. 

W sumie dawno nie pisałam; dawno nie po polsku, ale ostatnio zauważyłam, jak słabo mi idzie wyrażanie się w moim ojczystym języku, więc postanowiłam zbiór swoich przemyśleń i uczuć wylać tutaj, w bezpiecznym (mam nadzieję) miejscu, z dala od wścibskich oczu i uszu, które każde zdanie najchętniej wykorzystałyby przeciwko mnie i wbiły nóż w plecy, gdyby tylko po temu nadarzyła się okazja. Poszłam dzisiaj na obiad z tatą. Ledwo zdążyliśmy porozmawiać (całe dziesięć minut!), a już jego znajomi wyrośli spod ziemi, jakby na zawołanie albo jak na złość. Jak możemy tu rozmawiać o jakiejkolwiek relacji, skoro przy każdej próbie nawiązania jakiegoś bliższego kontaktu, zawsze coś pakuje się między nas? Kiedyś może by mnie to ruszyło, tym razem jednak po prostu zamknęłam paszczę i słuchałam, myślami będąc zupełnie gdzie indziej.

Dobija mnie tylko to, że po prostu mieliśmy spędzić ten czas razem. Tylko ja i on. Mieliśmy rozmawiać tylko we dwójkę. Czas, który był specjalnie zarezerwowany tylko dla nas. Mogliśmy porozmawiać o tylu istotnych sprawach, może ja też chciałam usłyszeć, co u niego? Może ja też chciałam się dowiedzieć, o czym myśli, co czuje? Jak się miewa? Nie rozmawiamy za często, ostatnio ja byłam zbyt skupiona na graniu i pisaniu muzyki, kompletnie odizolowana od reszty świata na jakimś polskim zadupiu, byłam w alternatywnej rzeczywistości, gdzie kontakt z realnym światem był nie dość, że utrudniony, to wręcz niewskazany. Tymczasem mamy niedzielne popołudnie dla nas, a nawet nie zdążono nam jeszcze podać naszego zamówienia, a zjawili się jego dobrzy znajomi. Jak zwykle, jak to bywa w takich sytuacjach, ja zeszłam na drugi plan, stałam się elementem tła, dodatkiem do rozmowy o kompletnych pierdołach. Z tematu, który poruszaliśmy – rozmowy o muzyce, artystach, planach na przyszłość – zbiliśmy się z prymitywną prozą życia codziennego, czyli tym, czym parają się ludzie, którzy nie mają już w życiu nic do osiągnięcia i w zasadzie zajęli się po prostu przeżywaniem z dnia na dzień. 

Zaczęliśmy rozmowę od tego, gdzie jest moja mama, jak moja babcia się miewa (wcale delikatny temat, gratuluję taktu i wyczucia czasu), kiedy wraca, po czym nonszalancko przeszliśmy do tematu diet oraz tego, że wszyscy są na diecie, a ostry makaron należy zagryzać chlebem (ponownie, gratuluję), po czym wskoczyliśmy w temat depresji, entej zmiany psychoterapeutów i psychotropów oraz tego, że tamtej pani się nie chce żyć i czeka na lek, który by sprawił, że jej się chce rano wstawać i coś robić.

Przez szacunek do taty nie zaproponowałam heroiny. Bo takie leki nie istnieją. Po prostu trzeba znaleźć sobie cel w życiu i coś robić. Najłatwiej jest leżeć w łóżku i jęczeć, że żyć się nie chce. Człowiek albo znajduje Boga, albo zaczyna go szukać, albo zdaje się na lekarzy, którzy po raz tysięczny wzruszają ramionami i bezradnie kręcą głową, że nic nie zaradzą, skoro pacjentka stała się odporna na leki. Szukajmy silniejszych psychotropów, bo to jest odpowiedzią na nasz stan wewnętrzny.

Na pewno zaburzenia w gospodarce hormonalnej czy jakieś niedobory chemiczne mają wpływ na depresję, natomiast robienie ofiary losu z kobiety, która nie chce nic zmienić w swoim życiu – bo się nie przeprowadzi na przykład do Toskanii, gdzie mogłoby być jej lepiej, zmiana otoczenia mogłaby tu naprawdę pomóc – nie jest rozwiązaniem. To tylko takie moje trzy grosze, ale w sumie nic mi do tego, prawda? Nie mój cyrk, nie moje małpy, dlatego też milczałam.

Zapytana o studia, oznajmiłam z radością o rychle nadchodzącym końcu. A co dalej? A no nic. Przecież nie powiem im, że będę muzykiem, a im też nic do tego. Lekarze i ludzie po studiach około-medycznych nie rozumieją wielu rzeczy w tym życiu, mimo że na co dzień tym właśnie się zajmują, ale jedynie od ściśle naukowego punktu widzenia. Dlatego i ja i tata przemilczeliśmy, co mnie niezmiernie ucieszyło, jak i zaskoczyło. Jest progres. Ani on nie naciskał, ani ja. Bez zgrzytów. Cudowne uczucie, nie można było tak od razu?W sumie przeszkodzili nam w rozmowie, a z drugiej strony chyba powiedzieliśmy sobie wszystko, co najważniejsze i nie było sensu dalej roztrząsać.
– Chcesz się dalej uczyć?
– Nie – odpowiedziałam stanowczo, z przerażeniem myśląc o studiach magisterskich, kolejnym roku wyjętym z życiorysu w pogoni za papierkiem, który mi jest do szczęścia zupełnie niepotrzebny. 
– Znajdę jakąś pracę i będę robić muzykę. Obojętnie gdzie.
– Ale ja właśnie o muzycznych mówiłem…
– Wiesz co, rozmawiałam wczoraj o tym z M. Powiedziała coś takiego, że akademie muzyczne są dla ludzi, którzy w sumie nie wiedzą, co chcą grać. Nie wiedzą, co chcą z tą muzyką robić; zgadzam się w tym do pewnego stopnia. Ja natomiast wiem, że rzuciłam dwie szkoły muzyczne (w sumie nawet trzy, jeśli liczyć ognisko) i wiem, że do systemu edukacyjnego ja się po prostu nie nadaję. Teraz gram rzeczy, które kocham, a nie to co mi ktoś każe. I to działa.

Nic dodać, nic ująć. Co nie zmienia faktu, że serce zabiło mi szybciej, jak tata błysnął sugestią, jakobym ja miała iść dalej uczyć się muzyki. Chciałabym, nie to, że nie. Natomiast mój mózg nie jest wystarczająco pojętny, by ogarniać i materiał ze szkoły muzycznej i rzeczy, które ruszają moje serce, więc dla mnie wybór jest prosty i poparty doświadczeniem: rzuciłam trzy szkoły (z różnych powodów, no ale argument pozostaje niepodważalny). 

Ciekawi mnie to bardziej jakim artystą będę bez tych szkół niż z pomocą szkoły. Nie chce mieć wpojonych czyichś przekonań lub metod, ja to robię po swojemu i mam jaja, które mi wyrosły w ciągu trzech lat spędzonych z dala od muzyki, żeby bronić swoich racji i przekonań.Uczniów po akademiach muzycznych jest bardzo dużo, grają kosmicznie, a jednak wielu z nich gra po weselach tzw. joby, albo pracuje jako nauczyciel. Czy to jest życie, za którym tak tęsknię? Nie. Wolę popracować gdzieś indziej, niż łapać nawyki z grania repertuaru weselnych kapel, upadlać się, że znowu w życiu mi nie wyszło, bo mam joba od 20:00 do 6:00 następnego dnia za psi piniądz, i wolę pracować nad swoją muzyką z dala od tego toksycznego środowiska. Po prostu moja droga jest niestandardowa i tyle. Nie interesuje mnie już powielanie wzorców albo przechodzenie tymi samymi śladami, co setki innych. Po prostu w pokorze będę studiować swoich mistrzów, we własnym tempie. Dalej będę się inspirować ludźmi, którzy grają jazz i uczą się w szkołach. Natomiast sama niekoniecznie mam zamiar podzielać ich niedolę. Żartowałam, czasami piszę rzeczy dramatyczne, by nadać koloru mojej narracji. Dla kompozycji, jak to pisał Hłasko.

Druga sprawa, dlaczego moja ekspresja jest niestandardowa? Ja nie mam standardowych relacji z ludźmi. Nie mam ochoty się czuć tak jak każdy inny, po prostu to co mam w sobie jest zbyt wyjątkowe, żeby brukać to relacją seksualną lub romantyczną. 

Nie wyobrażam sobie scenariusza, w którym oddaję się komuś całkowicie, ciałem i duszą. To, co ja mam, jest święte i nietykalne. Do widzenia. 

Jeśli jest mężczyzna na tym świecie, to jest to tylko jeden mężczyzna, któremu mogłabym się oddać. I będzie to tylko jeden, a po nim ani przed nim nie będzie innego. Mam zbyt wielki skarb, drogocenny, zjawiskowy, rzadko spotykany. Rarytas. Służy mi w ekspresji artystycznej i ani mi się śni rujnować mój dorobek artystyczny poufałościami z płcią przeciwną.Wprawdzie są rzeczy, na które nie mam wpływu, jak choćby to, że jakiś delikwent może mnie potraktować jako obiekt do zaruchania i będzie się do mnie przystawiał bez pozwolenia, ale nie mam wpływu na to, co ludzie sobie myślą. Umywam od tego ręce. Natomiast tego typu sytuacje odciskają piętno na mojej duszy i tylko zniechęcają do wszelkich uniesień. 

Chcę tylko strzec mojego serca, zamurować je w cemencie i wrzucić na głąb oceanu przywiązane do trzystu tonowej, żelaznej kotwicy, tak by nikt nigdy nie mógł się do niego dostać. Moje serce jest zamknięte i moje ciało jest zamknięte. Możesz doceniać mnie jako artystkę, ale ani się waż mnie dotykać. Mogę być twoją fantazją, to twoje popaprane myśli, nie moje. Nie wyobrażaj sobie, że możesz mnie mieć! Nikt mnie nie może mieć, a już na pewno nie jakiś przypadkowy, nawalony typek, któremu się coś ubzdurało w główce, że może sobie ze mną zrobić, co tylko zechce bez pytania.

Ale to jest show-biznes. Takie sytuacje są niestety wpisane w zawód. Nic mi do tego. Ruszam dalej i zostawiam to w przepaści przeszłości, wymazując z pamięci. Dziękuję, że nie zmieniasz mojego zdania o mężczyznach. Wszyscy są tak samo prymitywni i tak samo prości w obsłudze i wszyscy nie przestają rozczarowywać. Dziękuję za utwierdzenie mnie w tym, co już wiem od dawna. 

Ale zdarzają się wyjątki. [Imię], najukochańszy, choć bardzo pijany. Nie zapomnę jak staliśmy razem na tarasie, ja wtulona w niego, nasłuchując bicia serca; jak czule składał pocałunki na mojej głowie, wdychając gasnącą woń perfum Millera Harrisa płomień Arabii; jak prosiłam go, żebyśmy zostali tam na zawsze z dala od wszystkiego.
– I co słyszysz?
– Bluesa… i swing.

W moim życiu, jeśli zdarzały się najlepsze chwile, to były to właśnie te, w których nie obserwowałam zachodu słońca, ale oczekiwałam poranku. A gdy w końcu nadszedł, próbowałam przeciągnąć ten moment wschodu w nieskończoność, udając, że słońce nas nie ponagla. Najromantyczniejsze pijane chwile mojego życia. Podziękowałam mu, że po prostu taki był; nie narzucał się. Najzwyczajniej w świecie siedzieliśmy wtuleni w siebie, bo było nam ze sobą dobrze w tej pozycji. Bo nasze dusze czuły się ze sobą dobrze i na tym koniec. Żaden stopień fizyczności nie byłby w stanie oddać tego, co czujemy do siebie. Bliżej niż dotyk jest tylko stratocaster. Mam nadzieję, że z jego strony było podobnie. 

Nie siedzę w umysłach innych ludzi, nie wiem, co myślał, ale dla mnie to było tylko to – porozumienie dusz. Nadajemy na tych samych falach muzycznie. Rozmawiamy w tym samym języku, używamy tych samych słów i tych samych wyrażeń, tych samych idiomów, tych samych powiedzonek, z tą samą intonacją. Mamy trochę różne barwy i jego słownictwo jest bardziej rozbudowane i buduje bardziej rozbudowane zdania, wyraża się trochę płynniej ode mnie i mówi trochę więcej, ale wciąż to jest tylko nasz język.

Po co komplikować życie pocałunkami? Po co komplikować zbrukanym dotykiem gry wstępnej? Jeżeli są relacje o jakie w życiu mi chodzi, to są właśnie takie. Rozmawiamy ze sobą dźwiękami na scenie, w salce prób i w czterech ścianach, kiedy ćwiczymy samotnie i nikt nas nie słyszy.

To jest ta rozmowa, kiedy on dla zabicia czasu gra bluesa na klawiszach, a ja stoję przy barze i mimochodem odpowiadam na jego dźwięki. Śpiewam swoje melodie, a on się uśmiecha. Rozmawiamy. A gdy podchodzi do niego jakiś człowiek z pytaniem, on mu mówi „poczekaj, tylko dokończę chorus”, nie przerywając kontaktu wzrokowego ze mną. A na koniec uśmiechamy się do siebie, bo oboje wiemy, że wszystko zostało powiedziane w tych dwóch chorusach, w tych kilku dźwiękach. Bez słów. Po prostu bądź ze mną do wschodu słońca. 

Pocałunki? Tak. Ale tylko te najsłodsze. Te niezbrukane. Te pożegnalne w policzek i te najczulsze na czubku głowy. Te, które mówią, że się rozumiemy i kochamy w najdziwniejszy ze sposobów. Na odległość. W innym wymiarze. Na zawsze.

Relacje z gitarzystami są skomplikowane. Wszystkie. Z każdym zupełnie inna. Z M. Jesteśmy bratnimi duszami, tak jak ja i K. Kiedy coś zdarza się raz, można to uznać za zbieg okoliczności, marzenie, sen, złudzenie. Ale dwa razy? Przeznaczenie? Powołanie? Misja? Może czas najwyższy już przestać zaprzeczać temu, tłumacząc sobie, że to przypadek i nigdy nie istniało. 

Piszę o tym, żeby nie zapomnieć. Z Panem Wu sytuacja jest trochę bardziej skomplikowana. Z jednej strony straszny z niego buc, z drugiej strony najwrażliwsze, największe, popękane z najdelikatniejszego kruszcu serducho na tej scenie. Mam tylko nadzieje, że wie, że go kocham, mimo, że naprawdę nie jestem miła, a jeśli nie wie, to mu o tym powiem przy najbliższej okazji.

Z [Pseudonim] jest inny rodzaj miłości. Mamy chemię i to jest najpiękniejsze w tym, że to jest tylko chemia sceniczna. Poza sceną po prostu cieszy nas funk i groove i mówimy sobie wprost jak jest. Jest seksualnie i sensualnie, ale tylko w sferze dźwięków. Jasne, karmimy swoje fantazje, ale tylko po to, żeby grać lepsze dźwięki.

Z Panem Gie nie gramy dużo, ale kochamy się w kolorze purpury i fioletu. W symbolach.

Nigdy w życiu nie myślałam, że tak będzie, a ja to wolę. Wolę niedopowiedzenia i wolę dialogi, które prowadzimy w spojrzeniach i w wymianie energii. To, kim jesteśmy na scenie. Sto razy bardziej wolę to wszystko co mam teraz, od spędzenia wieczoru z jednym gościem, który widzi we mnie tylko obiekt westchnień, ewentualnie ożywioną i dla odmiany ciepłą lalkę z plastiku, którą można nadmuchać.

Kochamy się. Każdy każdego na swój pokręcony sposób.

Artyści, wrażliwcy, bohema, złodzieje. Rodzina. x

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Copyright © Szablon wykonany przez Blonparia